Dni następnych kilka wciąż w Ćennaju, pokrótce opisanych, by sprawy zanadto nie przeciągać, czyli rozdział IV

Tytuł rozdziałowi czwartemu nadaję taki, a nie inny, ponieważ, Mili Państwo, ile można pisać o wstawaniu, chodzeniu i kładzeniu się spać, wplatając ewentualnie i gdzieniegdzie ten czy inny przerywnik?

Można dużo, niewątpliwie, ale wnet należy zadać sobie pytanie kolejne, mianowicie, kto będzie to czytał albo inaczej, kogo to wreszcie nie znudzi? Tak też, zadawszy sobie te dwa pytania i zastanowiwszy się moment niekrótki nad odpowiedzią, zdecydowałem, że akcję ślamazarną przyspieszę.

Pominę więc wydumane opisy ćennajskich okolic, skupiając się jedynie na dwóch, trzech zdaniach rzetelnego sprawozdania1, (chyba że miejsce okaże się nad wyraz wybitne2) dając pierwszeństwo samym przygodom, które nas spotkały. Wszystko jasne? Tedy zaczynam!

Przez kolejnych kilka dni, szwendaliśmy się wpierw po bliższej okolicy, potem po dalszej, by wreszcie, w przypływie odwagi, wyemigrować w odleglejsze rejony miasta.

Przyszło nam dnia następnego zobaczyć pierwszą hinduistyczną świątynię, poświęconą Ramie ? legendarnemu bohaterowi Ramajany - jednej z dwóch głównych epopei sanskryckich. Trudno się dziwić tej deifikacji, zważywszy na fakt, że sam tekst przedstawiał go jako awatara Wisznu.

Podziwialiśmy piękne zdobienia fasad i bram całego kompleksu, ale jedynie z zewnątrz. Do środka nie weszliśmy, ponieważ było zamknięte. Zobaczyliśmy za to krowy pasące się na ulicy, a starsza pani, błąkająca się tu i ówdzie bez celu, namalowała nam błotem kropkę na czole, tworząc jakby prowizoryczne bindi, po czym wyciągnęła obie ręce po pieniądze. Ile jest warta grudka indyjskiej gleby? Okazuje się, że nie tak tanio. Sumując wyszło coś koło dolara.

Stołowaliśmy się dzień w dzień w Anandzie Bhavan. Za każdym razem, rozpływając się w zachwytach, doświadczaliśmy istnych eksplozyj smakowych. Moim ulubieńcem... A! To już mówiłem! Ale, tak czy siak, powtórzę: Ćola Buri. Gorąco polecam.

Kolejnego dnia, ponownie wybraliśmy się na spacer, znów na plażę, ale tym razem poszliśmy w przeciwną stronę, niż poprzednio. Dotarłszy nad samo wybrzeże, odpoczęliśmy chwilę (w końcu samo przyjście z raju nad wody oceanu, odrobinę czasu zajmowało) i w istocie, nikt naszego spokoju, nad wyraz nie zakłócał. Być może dlatego, że tego dnia, udało nam się zerwać z łóżek wcześniej niż zwykle (niewielki jet lag z wolna ustępował) i bez zbędnego błądzenia, od razu skierować na plażę. Być może też dlatego, że z racji na około-południową bądź wczesno-popołudniową porę, liczne dziecięce zastępy, zawsze ochoczo nastawione do przeszkadzania nam w błogiej, nadmorskiej kontemplacji, były nieobecne. (Około godziny szesnastej kończą się szkolne zajęcia ? to akurat wielce ciekawe zjawisko, o którym niewątpliwie będę musiał kiedyś opowiedzieć). Tak też, uraczywszy się chwilą relaksu oraz słodyczą świeżego, kokosowego mleka, które (wraz z opakowaniem ? tj. ?orzechem kokosowca??) kupiliśmy po drodze, od straganowej niewiasty, specjalizującej się w obróbce tegoż surowca, wstaliśmy, a otrzepawszy około-lędźwiowe okrycie wierzchnie z piachu i obróciwszy się tyłem do ?pożal się Boże fortu?, ruszyliśmy naprzód. Wędrowaliśmy na południe.
Gdybyśmy znaleźli chęć i siłę, to idąc bezustannie, dotarlibyśmy aż do, oddalonego o jakieś 150 km. od Ćennaju, Puducherry i przez cały ten czas, jeśli wierzyć zapewnieniom pewnego poczciwego hindusa (ciemnego i niewysokiego), nasze stopy grzęzły by w miękkim piasku Koromandelu. Tak ogromne i regularne miałoby być tu wybrzeże. Podobno też, jak twierdził jegomość, ćennajska Marina Beach pod względem wielkości, druga na świecie ? przegrywa na podium jedynie z Copacabaną. W każdym razie, tak daleko nie szliśmy.
Nasz cel główny wyprawy, stanowiła hinduska świątynia, poświęcona Śiwie, znajdująca się w dzielnicy sąsiadującej z Triplicane - Mayilappur. Po drodze jednak, czekała na nas inna atrakcja. Bazylika św. Tomasza Apostoła.

Cóż takiego wyprawiać mógł ów uczeń Chrystusa i to na dodatek, w tak niecodziennej, przynajmniej dla niego, okolicy? Gdy nowe spojrzenie na kwestie Wyższe, nie znalazło aprobaty wśród wszechwiedzących brodaczy Judei, Tomasz opuścił ziemię obiecaną i udał się? No właśnie, dokąd? No gdzieżby mógł się udać, jeśli nie do Ćennaju? To znaczy, w okolice miejsca, które obecnie pożarło miasto, zwane niegdyś Madrasem.
Jak głosi legenda, Tomasz, po śmierci Jezusa Chrystusa, (przepraszam za ten przygnębiający epizod. Dopiero nam się Bóg narodził, a ja już o męczeństwie wspominam), zważywszy na niesprzyjający, spokojnemu życiu poczciwego chrześcijanina, a tym bardziej apostoła, moment, opuścił Judeę i udał się na wschód. Około półwiecza wieku pierwszego Nowej Ery, dotarł, drogą morską, do Indii i postawił swoje pierwsze kroki na piaskach Malabaru. Od razu rozpoczął misję nawracania lokalnej ludności, a wiarę w Mesjasza i miłość do Boga krzewił w sercach dzikusów z wielką sumiennością, odnosząc na tym polu nie lada sukcesy. Tak przynajmniej twierdzą jego obecni wyznawcy, którzy spośród kilku nazw, określają siebie, z arabska, mianem Nasrani i nie ma w tym nic śmiesznego. A co tak naprawdę zdziałał św. Tomasz, jeśli w ogóle kiedykolwiek zawitał w te strony? A co mógł sam jeden zdziałać? Podejrzewam, że niewiele. Albo go bowiem tutejsi zignorowali, albo nie zrozumieli. Tak czy inaczej, wędrował lat zgoła dwadzieścia po okolicy, a dotarłszy wreszcie aż na drugie wybrzeże, wyzionął ducha. Szczątki jego są właśnie tutaj, w Mayilappuram, a na jego mogile wzniesiono bazylikę. To znaczy, śnieżnobiałą, neogotycką świątynię wybudowali Portugalczycy w okolicach XV albo XVI stulecia, (nie pamiętam, nie wiem), a co mogło dziać się, do tego czasu, z tym miejscem, a tym bardziej z domniemanymi prochami Tomasza, ciężko stwierdzić.
Ale, skoro mówią, że jest tam pochowany, niech tak będzie.

Nim jednak dotarliśmy do owego miejsca kultu rodzimego, znajdowaliśmy się na plaży. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się i ruszyliśmy na południe ? tyle wiadomo. Wypitego kokosa (proszę potraktować to określenie jako skrót myślowy) zostawiliśmy na pastwę losu.
W otoczeniu niezliczonych śmieci, ten był chociaż naturalnego pochodzenia. Poza tym, proszę mi wierzyć, że tutaj, nasza wyuczona, europejska zapobiegliwość przed zaśmiecaniem, ulega, w pewnym momencie, zapomnieniu. Niestety, ale Hindusi traktują swoją ziemię jak jeden wielki kosz na odpadki, którego najskuteczniejszymi sprzątaczami są rozliczne krowy, kozy, psy, słowem, bezpańskie zwierzęta maści wszelakiej.

W każdym razie! Podnieśliśmy i otrzepaliśmy nasze tyłki z tego, przeklętego piachu i ruszyliśmy. Po chwili już, dało się dostrzec, jaśniejącą w pełnym słońcu południowych Indii, iglicę kościoła św. Tomasza. Ona stała się więc naszym drogowskazem. Idąc plażą spokojnym, spacerowym krokiem, spoglądaliśmy albo ku górze, obserwując wyróżniające się, spośród brudnych dachów, nieskazitelnie czyste zwieńczenie bazyliki, albo gdzieś w dal, w błękitny bezkres oceanu. Nikt z nas nie patrzył specjalnie przed siebie. Z tej przyczyny właśnie, nie zauważyliśmy, że wędrując tak beztrosko naprzód, nagle znaleźliśmy się w samym środku slumsów.
No? może trochę przesadziłem. Nie było to ani nagle, ani szczególnie w środku. Sam brzeg zalewany przez fale, znajdował się niżej niż reszta plaży. Spacerując i jednocześnie ciesząc się z przyjemnego chłodu, jaki zapewniała naszym bosym stopom, spieniona woda, nie widzieliśmy podstaw budynków, jedynie ich górne partie. Gdy nadszedł czas opuszczenia piaskowego bezmiaru, wspiąwszy się odrobinę wzwyż, ujrzeliśmy mur zdewastowanych, zbudowanych prowizorycznie ze złomu, chatek i domostw, który oddzielał plażę od miasta. Sądząc po całych tuzinach łodzi powyciąganych na brzeg, prawdopodobnie była to osada najbiedniejszych rybaków. Wyglądała dosyć upiornie. Być może dlatego, że wioska sprawiała wrażenie opustoszałej. Znaleźliśmy się tam najpewniej w porze posiłku, stąd niewielka liczba osób na plaży i ?ulicach?, aczkolwiek brak tłumu tutaj, wydaje się podejrzany. Osada była ogromna. Patrząc dalej w kierunku, w którym szliśmy, nie dało się dostrzec jej końca. Wejście zaś na terytorium slumsów, nie wiedząc właściwie czy jest jakieś przejście na drugą stronę, wydawało nam się nierozsądne. Życzliwość i serdeczność Hindusów jest faktem, jednakże nie braliśmy sobie za cel, sprawdzać na własnej skórze czy są wśród nich jakieś wyjątki od reguły. Zawróciliśmy.

Gdy dotarliśmy wreszcie, okrążając slumsy, do kościoła? Nim! Przepraszam!
Nim dotarliśmy wreszcie do kościoła, zapaliliśmy. Papierosa? Nic z tych rzeczy! Jak wiadomo, papierosy są do dupy. Zapaliliśmy bidi (albo beedi pisząc z angielska). Ach! Samo wspomnienie tego tajemniczego specyfiku, sprawia mi nie lada przyjemność.
To dlatego, Szanowni Państwo, że bidi jest warte spróbowania. To, nie owijając zbytnio w bawełnę, najpopularniejszy i najtańszy tutaj wyrób tytoniowy. Krótkie i cienkie cygaretki, produkowane ręcznie w wiejskich manufakturach, są zadziwiająco smaczne. Jedno bidi, wielkością zbliżone, mniej więcej do połowy konwencjonalnego papierosa, stanowi liść tendu (albo kednu, albo jeszcze inaczej ? jak zwał, tak zwał) zawinięty w rulon, wewnątrz którego mieszczą się strzępy taniego, indyjskiego tytoniu. Dym jest kopcący i smrodliwy, zostawiający, jak to się mówi, porządnego kapcia w gębie, ale zarazem delikatny (stwierdzam to, jako osoba niepaląca). Pierwsze zaciągnięcia są praktyczni nieodczuwalne. Pod koniec zaś, zaciągnięć się unika. Wyrób jest w końcu całkowicie naturalny ? filtra się nie uświadczy. Do takiej cygaretki, należy też mieć cierpliwość jak do tradycyjnej fajki. Ustnik wypada ?ciumkać? stale, ponieważ tytoń prędko gaśnie. Sama frajda!

A ile taka przyjemność kosztuje? To zależy, rzecz jasna albo od rodzaju bidi, których to z kolei jest bardzo wiele, albo od sposobu sprzedaży. Najczęściej, cygaretki zapakowane są w saszetki/torebeczki z cienkiego papieru (obecnie także plastiku), w ilości, średnio 20 sztuk. Cena za taką paczuszkę wacha się od 9 do 20 rupii, czyli, w przeliczeniu, od jakichś 40 groszy do złotówki. Kogo nie stać na całość, może kupić na sztuki. Gdybyśmy, Mili Państwo, prowadzili standardową konwersację, najpewniej padłoby pytanie, czy taki specyfik jest zdrowy, ewentualnie zdrowszy od zwykłego papierosa? I tutaj właśnie, zaczynają się spory.

Bidi oczywiście zdrowe nie jest ? tytoń, jak wiadomo, oddychania nie ułatwia, a i na inne sprawy, działa raczej krzywdząco. Czy zaś jest zdrowszy? Ciężko stwierdzić. Oficjalne stanowisko (być może samych amerykańskich naukowców ? nie wiem, ale sprawa została zbadana) jest niestety krzywdzące dla tego wyrobu. Bidi powoduje raka (ale co go dziś nie powoduje, oto pytanie). Zawiera w sobie więcej wszelkich szkodliwych substancji niż europejskie papierosy i więcej ich organizm przyswaja, ze względu na brak filtra. Ogólnie rzecz ujmując, bardzo be i fe!

Z drugiej jednak strony, spotkałem się z opinią pewnej osoby, zafascynowaną jak ja, tym smakowitym wynalazkiem, że powyższe tezy są propagandą zachodnich koncernów tytoniowych, które przymierzają się do rozpoczęcia produkcji, dystrybucji, (masturbacji?3) swoich produktów na dużą skalę. Jak wiadomo, bardzo tani zamiennik, w kraju gdzie przeważają ludzie biedni, byłby poważnym zagrożeniem dla interesu.
Co zaś tyczy się rzekomej, wielkiej szkodliwości bidi, to należy pamiętać, iż wyrób ten jest całkowicie naturalny. Nie ma żadnej mowy o użyciu jakiejkolwiek chemii, lżejszej czy ciężej. Bidi jest produktem gospodarki chałupniczej de facto. Przedsiębiorców tej rangi, nie stać na dodawanie ulepszaczy. Ponadto, ilość tytoniu w każdym ruloniku jest niewielka. Sporą część zajmuje liść, stanowiący bibułkę cygaretki. Co więcej, odnośnie wspomnianego liścia tendu, to dotarłem do informacji (długo nie szukając, bo na Wikipedii), że posiada on właściwości bliskie lekom przeciwcukrzycowym oraz przeciwmalarycznym. Nie mam pojęcia ile jest w tym stwierdzeniu prawdy i czy choć krztyna z tych pozytywnych substancji, ostawałaby się przy spalaniu, aczkolwiek byłaby to nie lada heca, gdyby ciemni i niewysocy spryciarze, stworzyli lekarstwo w jakże miłej formie aplikowania, wystrychując jednocześnie wielkie koncerny farmaceutyczne na dudka, za niecałą złotówkę od paczki. Tak czy siak, w to proszę nie wierzyć. Dywaguję, dla czystej przyjemności dywagowania.

Niemniej jednak i podsumowując wreszcie, należy pamiętać, iż niska cena nie wynika z niczego. Jak już wspomniałem, do produkcji bidi wykorzystuje się najtańszy tytoń. Najtańszy z najtańszych! Tytoń, jak dowiedziałem się od Kuby, posiada właściwości detoksykujące, innymi słowy, wyciąga z podłoża tyle brudów ile jest w stanie tylko udźwignąć. Z tej właśnie przyczyny, w Stanach Zjednoczonych i Europie, roślinę uprawia się na dobrym gruncie, aby ilość zanieczyszczeń jak najbardziej zredukować. A jak wygląda i z czego składa się gleba, na której tytoń, użyty do wyprodukowania bidi, wyrasta? Proszę mi wierzyć, wolą Państwo nie wiedzieć. Ja nie wiem i wiedzieć nie pragnę. Smakowało mi wielce, jak dotąd żyję, słowem, polecam!

Uraczywszy się nad wyraz przyjemnym dymkiem bidi, udaliśmy się wreszcie, do kościoła. Bazylika św. Tomasza Apostoła, była budowlą całkiem ładną, choć także kiczowatą. Dotarłszy doń, stanęliśmy przed smukłą świątynią, której elewacja raziła wręcz, upiornie nieskazitelną białością. Kolorem przypominała spasteryzowane i przefiltrowane po trzykroć mleko, czyli coś zgoła sztucznego. Nawet dach był biały! W żaden sposób, nie dało się dostrzec, tych kilku stuleci egzystowania, a szkoda. Odrobinę sfatygowany i zabrudzony mur, sprawiałby znacznie lepsze wrażenie.

Wkroczyliśmy na teren bazyliki. Przed wejściem zaś do środka budowli, poproszono nas o zdjęcie butów. Cudowny przykład wymieszania kulturowego! Nie spotkałem się z takim obyczajem u nas, ale skoro boso wstępuje się na obszar świątyń hinduskich (meczetów zresztą także), to dlaczego by nie do kościoła? Zdjęliśmy buty i weszliśmy. Wnętrze pogrążone było w półmroku. Cisza. Ciemny wystrój, podkreślający wiek i elegancję kościoła, sprawiał o niebo lepsze wrażenie, niż dość tandetne opakowanie. Już zaczynaliśmy czuć delikatne ukłucie mistycyzmu, gdy wtem, dostrzegliśmy ołtarz. Kolorowa figura Chrystusa, stojącego w pozycji całkowicie wyprostowanej i odzianego we wściekle czerwone szaty, spoglądała na nas z rozpostartymi rękami przybitymi do krzyża, jakby chciała nas nimi pozdrowić i jednocześnie objąć. Specyficzne ukazanie męki Pańskiej. Wiecie Państwo, przywykliśmy do widoku Chrystusa jako poranionego męczennika konającego na krzyżu albo jako silnego, młodego mężczyznę, wykonującego gest błogosławieństwa, siedzącego na tronie bądź, po prostu, stojącego, ewentualnie wreszcie do samego, pustego krzyża, który wskazuje główny punkt ołtarza. Nie tutaj. Przynajmniej nie w Ćennaju. Tutaj Jezus jest silnym, młodym mężczyzną, stojącym z gestem pozdrowienia, przybitym do krzyża, umierającym w mękach. W Ćennaju wszystko jest możliwe.

Zwiedziwszy kościół, skierowaliśmy się ku świątyni Śiwy (a dokładnie jego pokręconego wcielenia ? Kapaleeshwarara, jeśli pisać z angielska albo Kapaaliisuvarara, jeśli nie). Co się zaś jeszcze tyczy chrześcijaństwa, proszę sobie wyobrazić, że na terenie bazyliki znajduje się także grób św. Tomasza Apostoła, ale nie mieliśmy ochoty go oglądać. Dlaczego? Zwyczajnie. Nie mieliśmy i tyle. Zdarza się.

Poważnie! Być może byłoby warto, ja nie wątpię, ale tak wyszło, że nie wyszło?Nie wierzą mi Państwo? Dwa zdania o Tomaszu przeczytają i już im się udziela? Ech!

Dystans między bazyliką, a świątynią był spory. Biorąc pod uwagę niemałą odległość, którą już przeszliśmy oraz makabryczny plan zabudowy miasta, utrudniający odnalezienie celu, nasze zmęczenie zaczęło przybierać na sile. Upał nie ułatwiał sprawy. Metodą wolniejszego marszu i częstszych, drobnych postojów, dotarliśmy jednak szczęśliwie do świątyni.

Wielka, monumentalna wieża, skrywająca w swej konstrukcji bramę wejściową, kilkoma, misternie przystrojonymi w tysiące rzeźb, kondygnacjami, pięła się w górę na zgoła dwadzieścia metrów. Po środku, szaleńczo wykrzywiały się tamilskie znaki, tworząc po dwakroć imię czczonego tu bóstwa. Śiwa, Śiwa. Budowla prezentowała się niesamowicie. Niemożliwe byłoby znalezienie choćby skrawka przestrzeni, niezagospodarowanej przez sztukę. Rzeźb nie dało się zliczyć. Mnożyły się w oczach, przyprawiając o zawroty głowy. Każda ściana, każdy gzyms, tympanon, jakkolwiek zwać te elementy elewacji wieży, pokryty był setkami, tysiącami małych głów, rąk, nóg, tułowi, a każda z tych części ciała, wydawała się żyć własnym życiem. Eksplozja barw i szczegółów.

Przedostawszy się przez targowisko (jak wiadomo, kult przyciąga handel) i zostawiwszy obuwie w okolicznej przechowalni, weszliśmy na teren świątyni. Buty, jak już pobieżnie zdążyłem wspomnieć, należy zostawić przed wejściem. Ten obyczaj wiąże się, rzecz jasna, z maniakalną dbałością o zapobieganie skalaniu. Jak wiadomo świat, poza świątynią, którą z założenia i z nazwy, asocjuje się z pewną świętością, stanowi niestety strefę wybitnie nieczystą. Stopy na dodatek, są najbardziej skalaną częścią ciała. Wniosek jest chyba taki, że skoro już musisz wkroczyć niepożądaną kończyną na święte podłoże, ściągnij chociaż buty, które tych zanieczyszczeń, (metaforycznych, dosłownych, słowem wszelakich) są skupiskiem. Obuwia bynajmniej nie trzeba zostawiać w przechowalni. Większość wiernych porzuca je beztrosko przed wejściem.

Świątynia była niewielka, (o czym przekonywaliśmy się wielokrotnie, wraz z kolejnymi dniami spędzonymi w tym magicznym miejscu), niemniej jednak zrobiła na nas wrażenie. Nie tak wielkie jak brama wejściowa, ale wciąż niemałe. Na wewnętrznym dziedzińcu mieściło się kilka pomniejszych budynków. Każdy z nich stanowił odrębne miejsce kultu. Największą kaplicą, a co za tym idzie i popularnością, cieszył się, rzecz jasna, imiennik. Nie znaczy to jednak, że innym bóstwom nie składano czci. Otóż obrządek religijny, jest tutaj tak fajnie rozwiązany, że nie ma zgoła przypisanego porządku i z niczym nie trzeba się spieszyć. Świątynia jest nie tylko siedzibą bogów i ich kultu, lecz także miejscem spotkań i odpoczynku. Obdarowawszy przekąskami jedno bóstwo, można niespiesznie przejść do pozostałych. Jeśli obsłuży się już ważniejszych zwierzchników niebieskich, można pomyśleć o chwili odpoczynku dla siebie. Przyjemne z pożytecznym.

Chodziliśmy dokoła przyglądając się wszystkiemu i choć cieszyliśmy się z całego tego nagromadzenia różności ? wiernych składających ofiary, braminów przyjmujących owe dary i układających je u stóp bóstw, otaczającej nas, urzekającej scenerii, nie potrafiliśmy pozbyć się wrażenia, że czegoś brakuje. Jakiegoś mistycyzmu, ślepego oddania bogu, dymów kadzideł, mantr, mroku, emocji?

- Au! Parzy! ? krzyknął ktoś z nas, nieopatrznie stawiając krok poza białą linią.

Na kamieniach tworzących posadzkę dziedzińca, wytyczone są jasną farbą ścieżki. Nie radzę stawać poza nimi, chyba że jest się Cejrowskim.

Pospacerowawszy jeszcze moment, opuściliśmy świątynię. Ledwie stanąwszy na terenie targowiska, zaatakowali nas przewoźnicy oferujący swoje usługi. Podziękowaliśmy stanowczo i podeszliśmy do przechowalni, skąd odebraliśmy nasze obuwie. Ochędożywszy stopy, już chcieliśmy odmaszerować, gdy nagle Kuba, z wyraźną desperacją w głosie, powiedział:

- Słuchajcie, musimy wracać do domu. I to szybko!

- Co jest? ? zapytaliśmy.

- Potrzebna mi toaleta. Pilnie!

?A więc zaczęło się!? ? pomyślałem. Popatrzeliśmy po sobie i pokiwaliśmy głowami porozumiewawczo. Potem spojrzeliśmy na ryksiarza stojącego najbliżej. Uśmiechnął się chytrze.

* * *

- O cholera! Prawie rozjechał człowieka! ? szepnąłem do Magdy, ściśniętej między mną a Kubą, na tylnym siedzeniu tuc-tuca. Obejrzałem się i dostrzegłem człowieka, który w moim odczuciu ledwie minął się ze śmiercią lub chociaż ciężkim kalectwem. Szedł niewzruszony jakby niczego nie zauważył.

Pojazd, wyrwawszy się pędem z przyświątynnego pchlego targu, mknął przez wąskie uliczki Maliyappuram ,w kierunku Triplicane. Cudem lub przypadkiem omijał ludzi wędrujących tą samą trasą. Kierowca trąbił nieustannie albo ostrzegając przed swoim pojawieniem się, przebywających w okolicy, albo dodając sobie odwagi, albo jedno i drugie.

Zakręt. Gwałtowny manewr w prawo. Kuba i Magda przygniatają mnie do obudowy pojazdu.

Facet pędzi dalej naprzód, nie zwracając uwagi na nic. On ma swój cel, swoje zadanie i na nim jest skupiony. Nie patrzy na dzieci bawiące się na poboczu, nie widzi kobiet handlujących owocami przy skrzyżowaniu, nie obchodzi go mężczyzna, przechodzący z jakimiś ciężkimi bagażami przez jezdnię, nie dostrzega kościstej krowy tarasującej przejazd przez alejkę na wprost.

Popiardywanie silnika wydaje się przybierać na sile. Wiatr we włosach hindusa siedzącego przede mną, zaczyna powiewać dziczej.

?Czyżby przyspieszał? Ale przecież widzi krowę? Nie no, na pewno! To kawał krowy! Nie da się nie zauważyć. Stoi sobie spokojnie, przeżuwa śmieci, odpędza muchy ogonem, spogląda na nas, przestaje żuć jakby chciała zamuczeć ostrzegawczo? To naprawdę duża krowa. Krowa. Krowa!?

Gwałtowny manewr w lewo. Lecę bezwładnie na Magdę, ona z kolei na Kubę. Kierowca kontruje kierownicą i wystrzeliwuje naprzód, wgryzając się z dźwiękiem klaksonu, w tętniąca życiem uliczkę.

?Kiedy się skończy ten labirynt? Gdzie jest jakaś większa droga??

Hamowanie. Zwinnym odruchem przytrzymuję się dachu, by nie wylecieć z hukiem, przez przednią szybę. Stoimy. Kierowca wystrzeliwuje bełkotliwy potok słów do leżącego nieopodal kloszarda. Tamten pokazuje coś ręką. Ryksiarz kiwa głową, po czym wrzuca wsteczny. Dwoma prędkimi ruchami obraca pojazd i rusza naprzód. Mkniemy w przeciwnym kierunku, cofając się. Patrzę w bok i widzę znajomą krowę. Nie zwróciła na mnie uwagi zajęta przeżuwaniem innego odpadka. Przecinamy bez zwalniania skrzyżowanie. Spoglądam w obie strony, ale wciąż nie widzę niczego charakterystycznego. Te same uliczki. Ta sama ciasnota.

Kolejny manewr skrętu i gwałtowne hamowanie. Ogłusza nas huk bębnów, zgrzytanie grzechotek, pisk piszczałek, wrzask, śmiech i śpiew ludzi. Czoło wielkiej, roztańczonej procesji zmierza wprost na nas. Jak nas otoczą, to już się tak łatwo nie wydostaniemy. Pół biedy ze mną czy Magdą, ale cała bieda Kubie.

Kierowca instynktownie wrzuca wsteczny. Obraca pojazdem jak zaczarowanym i rusza, zostawiając procesję w tyle.

Dziesięć minut jeszcze, trwała ta zabawa w szczura szukającego sera w labiryncie. Gdy wreszcie wydostaliśmy się na większą ulicę, nasz poczciwy ryksiarz odkrzyknął jedynie usprawiedliwiająco:

- Some changes in traffic!

Cóż. Na to nie ma mocnych. Zabawne w tym wszystkim było to, że człowiek potrzebował całej procesji, żeby wymusić objazd. Natura jednej krowy.

Gdy dotarliśmy do domu, pomału zaczynało się ściemniać. Kuba poleciał do pokoju załatwiać sprawy pilne, zaś ja i Magda zostaliśmy na dole, by oddać się w objęcia sieci internetowej. Wynalazek ten, szkodliwy i pożyteczny zarazem, darmową rozmowę mi umożliwiał, z tymi co są mi bliscy, a nieobecni. A szczególnie z Najbliższą mi, moją Martą, chociaż z rodzicami też oczywiście. O dziadkach nie zapominając! I o rodzeństwie w sumie też. Chociaż mniej?

No w każdym razie, trochę tych osób było, więc chwilę konwersowałem. Magda natomiast uwinęła się prędzej więc zostawiła mnie samego.

Gdy zaś, wygadawszy się i tęsknotę nakarmiwszy, wróciłem uradowany do pokoju, szybko straciłem z twarzy swój uśmiech, z którym do środka wchodziłem.

Kuba leżał na swoim tapczanie, wciśnięty w ubraniu w śpiwór Magdy (bo swojego nie wziął ? A ze mnie śmiał się śmiać, że czołg na plecach noszę), przykryty jeszcze kocem (czy narzutą z łóżka), w dusznym i nieochładzanym, z powodu wyłączonych wiatraków, pomieszczeniu, a mimo to cały dygotał i drżał jakby go gołego na śnieg wyrzucono.

- Co się dzieje? ? zapytałem z nie lada trwogą w głosie.

- Kuba ma gorączkę ? odpowiedziała spokojnie, ale z wyczuwalną nutą niepokoju, Magda.

- No widzę właśnie. ? Odrzekłem, nie stojąc ani w pokoju, ani na korytarzu, czyli nie wszedłszy ostatecznie, słowem w drzwiach, wciąż wpatrując się z lękiem w dygoczącego z zimna kolegę.

Potem nastąpiła cisza. Słychać było jedynie jak Kubie szczękały zęby o zęby. W końcu, pokonując przedłużającą się ciszę, powiedziałem:

- Jezu? Ale to? Do szpitala jedziemy czy coś?

- Spokojnie ? uspokajająco odparła Magda. ? Dostał ibuprofenu i to podwójną dawkę. Musi zadziałać, zaraz mu przejdzie.

- A co jak nie przejdzie? ? wybełkotał Kuba. ? W życiu mną tak nie telepało ? odrzekł i jakby na potwierdzenie tych słów, gorączka zatelepała jego ciałem.

Wszedłszy wreszcie do pokoju i usiadłszy na łóżku, widząc że objawy gorączki nie ulegają osłabieniu, powiedziałem:

- Jak mu nie przejdzie za chwilę, to cholera, do szpitala? No bo co?

- No? - przytaknął Kuba słabo.

Im dłużej na niego patrzyłem, tym gorzej to wyglądało. Po długiej chwili ciszy, jakby powstrzymując dygotanie, Kuba spojrzał na nas groźnie.

- Ej, co się tak gapicie? ? odrzekł, jakby z wyrzutem. ? Weźcie przestańcie, bo jak na razie jest mi tylko zimno, ale przez wasz wzrok zaczynam się bać!

- Spokojnie ? powtórzyła niczym stoik Magda. ? Zaraz przejdzie.

Zdyscyplinowany przez chorego, próbowałem zagaić jakąś, niewinną, nieodnoszącą się do zdarzenia rozmowę, ale niespecjalnie nam się ta konwersacja udawała. Wreszcie, po kilku, niezwykle przedłużających się minutach, organizm Kuby zaczął się uspokajać. Drgawki stopniowo zanikały, aż całkiem ustały. Leżał teraz spokojnie, wyczerpany, z wyraźna ulgą wymalowaną na zbolałej twarzy. Po chwili nawet, odważył się wygrzebać ze śpiworowej opoki, stwierdzając, że musi wyjść, bo inaczej niechybnie się ugotuje. Nie pojechaliśmy do szpitala. Całe szczęście, rzecz jasna.

Magda, pod względem farmakologicznym, przygotowana była bezbłędnie. Nie tylko wyposażyła się i nas wszystkich tym samym, w środki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe, lecz także w odpowiedni antybiotyk podróżny, który pomógł z czasem, jak dotąd jednemu (i tu odpukać, odpukać, odpukać po trzykroć, żeby i jedynemu!!!) poszkodowanemu, pokonać przypadłość, (chyba nie muszę dodawać, że mocno nieprzyjemną), która wymusiła na nas rychłą ewakuację z Mayilappuram.

Zobowiązany jestem również stwierdzić, że kobiety są twardsze. Przynajmniej w pospolitych dolegliwościach? (asekuracyjnie oddaję drugie zdanie, żeby nie narażać za bardzo mojego męskiego ego). Niestety! Fakt jest faktem. Gdyby nie było Magdy przy tym zdarzeniu, już bym pewnie z krzykiem, panikę siejąc, do szpitala wkraczał, dygoczącego Kubę na plecach niosąc. A jakby, nie daj Boże, mnie taka gorączka, tutaj - w Indiach(!), złapała, z przerażeniem wpisanym w oczy wyganiałbym ich, żeby mi księdza przyprowadzili.

Po tym dramatycznym zwrocie akcji, przez parę kolejnych dni, nie ruszaliśmy się specjalnie z miejsca, a mówiąc szczerze, leniliśmy się. Kuba dochodził do siebie, zaś ja i Magda towarzyszyliśmy mu w niedoli, samemu nie będąc nią dotknięci (całe szczęście oczywiście). Spacerowaliśmy jedynie po najbliższej okolicy, a przeważnie siedzieliśmy przed hotelem, pijąc lurowatą kawę i rżnąc w karty. (O! Jeszcze karty wziąłem, że też zapomniałem wspomnieć! Toż to niezbędnik jest, na tak długa podróż. Warto wziąć. Nawet wypada. Właściwie trzeba!)

Jednym z (rozlicznych innych) ciekawych zjawisk, zaobserwowanych przez nas, podczas całego pobytu w Ćennaju, jest wszechobecna agitacja polityczna.

Czy wspominałem o flagach czerwono czarnych? Nie pamiętam. Jeśli nie, to na pewno dało się je zaobserwować na wielu zdjęciach. Są to barwy nacjonalistycznej partii, obecnie rządzącej Tamil Nadu. Nie umiem powiedzieć, jaką wymyślną nazwą, określają członkowie, swoją partię, ale jeśli się dowiem to dopiszę później w nawiasie. (AIADMK ? All India Anna Dravida Munnetra Kazhagam, założona przez pana Ramachandrana ? pod względem prestiżu politycznego i filmowego, Berlusconi, Reagan i Schwarzenegger w jednej osobie).

W każdym możliwym (albo i niemożliwym, jakkolwiek to rozumieć) miejscu, słowem wszędzie, znajdują się wysublimowane graffiti, z jaśniejącymi, niczym księżyc w pełni, wizerunkami polityków lub samymi ich imionami, tj. przydomkami przeważnie. Szczególnie jedno słowo, określające tutejszą panią chief minister (pani Jayalalitha), pojawia się wyjątkowo często, w różnych konfiguracjach wizualnych, zawsze jednak oznaczające to samo ? ????? (Amma ? matka).

Znajdą się także, gdzieniegdzie, krwiste chorągwie z sierpem i młotem oraz zielone, z wymalowaną nań gwiazdą wpisaną w księżyc, jednakże frakcje polityczne podszywające się po te symbole, stanowią w Tamil Nadu margines wyborczy. Za to, karmazynowym przypływem, zalana jest cała, sąsiednia Kerala. Najpewniej stamtąd właśnie, przywędrowało to delikatne zaczerwienienie. Niemniej jednak, stanem rządzą, zdecydowaną większością, Tamilowie z krwi i kości, rzekłbyś, tamilscy Tamile. Dosyć popularnym zjawiskiem jest także okazywanie zamiłowania do danego ugrupowania politycznego (jedynego właściwego, rzecz jasna), poprzez wywieszanie małych chorągiewek z barwami partii (czerwono czarnych, przypominam) na przedzie maski samochodu. Takich kierowców określaliśmy mianem partyjniaków.

Pod koniec naszego pobytu (Nie kłamię! Koniec naprawdę jest bliski) w Ćennaju, zregenerowawszy się porządnie, wyruszyliśmy w odległe zakątki miasta, by odszukać jedną z największych i najpopularniejszych świątyń hinduistycznych, poświęconą stricte tamilskiemu bogu ? Muruhanowi (albo Muruganowi, jakkolwiek to transkrybować). Sam dojazd zabrał nam bitą godzinę czasu, a żeby dojechać do celu, przemieszczaliśmy się trzema liniami autobusowymi.

Zmęczeni i zziajani, opyleni wiecznie zastygłym, dzięki ustawicznemu rozpylaniu, przebijających się przezeń pojazdów, w powietrzu, ulicznym brudem, dotarliśmy do odpowiedniej dzielnicy.

Błądziliśmy jakiś moment po okolicy, nie mogąc odszukać się w zagmatwanej zabudowie, ale nie trwało to wcale długo, ponieważ każdy przypadkowy przechodzień, napotykając nas na swej drodze, wyciągał rękę w odpowiednim kierunku, serdecznie się przy tym uśmiechając. Troje zagubionych, w tej niezbyt interesującej dzielnicy, białasów, może zmierzać tylko w jedną stronę. Faktycznie tak było. Nakierowani pomocnymi wskazówkami hindusów, prędko odnaleźliśmy świątynię. Długa aleja zatarasowana kramami, oferującymi wszelkiej maści badziewie, kończyła się fantastyczną wieżą, która aż biła różnorodnością i żywym kolorytem, zdobiących ją rzeźb. Chociaż, właściwie, to bez przesady... To znaczy, przepraszam, że tak bez entuzjazmu mówię - widzieliśmy dotychczas jedną świątynie, pierwszej nie licząc, a już wybrzydzamy. Konstrukcja była piękna. Zdobienia mistrzowskie. Widok robił wrażenie.

Niemniej jednak, to nie było to samo co obiekt w Mayilappuram. Tamten to był majstersztyk!

Po długiej i męczącej podróży komunikacją miejską, kierując się do rozreklamowanego zabytku, spodziewaliśmy się zobaczyć istny cud architektoniczny. Tak się jednak nie stało. Mimo to, widok był naprawdę piękny. Wieżę przystrajała też wielka, kilkumatrowa, czerwona vela, czyli włócznia ? jeden z atrybutów Muruhana, boga wojny i zwycięstwa.

Zostawiwszy obuwie w przechowalni, weszliśmy na dziedziniec. Z ciekawością zwiedzaliśmy wszystkie kapliczki, a z racji, że główny ołtarz był dobrze widoczny, mogliśmy też przyjrzeć się dokładnie obrządkowi składania darów, słowem pudźi.

Cóż. Tutaj widok był troszkę rozczarowujący. Nie wykluczam, że jesteśmy trochę naiwnie nastwieni, skoro od wszystkich ofiarnych czynności, wymagamy nieopisanego mistycyzmu, ale w tym przypadku, naprawdę go brakowało.

Pudźa prezentowała się w sposób następujący:

Wierni, ustawieni w kolejce, czekali na swoją kolej, kiedy to przyjdzie im przekazać braminowi dary dla boga. Najczęściej są to owoce i kwiaty. Najpopularniejszym zestaw składał się z kokosa, małej girlandy i chyba jakiegoś cytrusa, ewentualnie banana. Można było zakupić właśnie takie, gotowe pakunki, przed wejściem do świątyni, u drobnych, acz sprytnych przedsiębiorców. Przestrzeń gdzie znajdował się wizerunek bóstwa, oddzielona była od wiernych metalową barierką, jak na jakimś stadionie. Gdy składający ofiarę podchodził z darami, pośrednik między wyznawcą, a wyznawanym, słowem bramin, przekazywał je swemu koledze, który z kolei, odmawiając pod nosem odpowiednie mantry, składał je bogu. No właśnie. Zważywszy pewnie na ilość wiernych i, co za tym idzie, liczbę darów, owe ofiarowywanie było, co najmniej umowne. Bramin jedynie przytrzymywał owoce i kwiaty przed obliczem czczonego, recytował naprędce stosowna wedę, po czym oddawał wszystko koledze, który rozgniatał, wyciskał bądź rozłupywał całość, nad wielkim zlewem ustawionym za posągiem. Muruhanowi ? młodzianowi dosiadającego pawia, najwyraźniej taka forma, przyśpieszonego posiłku odpowiadała, ponieważ nie protestował. Ale proszę nie myśleć, że nie mógłby! Zaiste, gniew jego były straszny.

Nie wiem, czy wspomniane naczynie, gdzie rozlewano zawartość darów, zainstalowano jedynie w celu ułatwienia odprawiania pudźi, czy to był jakiś święty zlew (być może był, kto wie ? na pewno nie był zwyczajny, nawet jeśli tak wyglądał), w każdym razie, wyglądało to trochę jak wizyta w urzędzie. Przychodziłeś, zostawiałeś co trzeba i otrzymywałeś pieczątkę w postaci błogosławieństwa. Zero mistycyzmu!

Obeszliśmy całość jeszcze raz, popatrzyliśmy na różnorakie tandetki, jakie można było nabyć w sklepiku świątynnym i wyszliśmy.

Na zewnątrz zaś siedziby Muruhana, dane nam było zaobserwować znacznie ciekawszy obrządek, niż wewnątrz. Błogosławienie samochodu.

Bramin najprawdopodobniej, aczkolwiek trudno stwierdzić, gdyż ubrany był zwyczajnie, to znaczy nie nosił odpowiedniej szaty, okrywającej jedynie dolne partie ciała oraz nie dało się dostrzec sznura, otrzymanego przy Upanajanie (rytuale przejścia), który winien mieć przerzucony przez ramię ? w każdym razie, facet upoważniony do tego typu rytuałów, z wielką sumiennością i precyzją, wyciskał wyznaczoną ilość soków z wyselekcjonowanych cząstek, pokrojonych cytrusów, by następnie skroplić nimi całość pojazdu. Maskę, każde koło, dach, przód i tył wehikułu. Wszystko odbywało się przy zapalonej lampce oliwnej, ustawionej najpierw przed samochodem, przy pomocy której następnie, po pomyślnym wyciskaniu owoców, martwy pojazd ożywiał, obchodząc go pomału i mrucząc przy tym odpowiednie mantry. Obwiązał takoż zderzak uroczystym i eleganckim szalem kwietnym, a całość rytuału zwieńczył stanowczym i gwałtownym rzutem orzecha kokosowego o podłoże, który to, w nagłym spotkaniu z asfaltem, roztrzaskał się z hukiem, mleczną zawartość rozbryzgując dokoła. Odnalazł się nasz zaginiony mistycyzm!

Po tym samochód był już zdatny do użytku.

Obejrzawszy ten piękny spektakl, gotów byliśmy wracać. Przypomnieliśmy sobie jednak o istnieniu drugiej, okolicznej świątyni, poświęconej Śiwie. Udało nam się ją odnaleźć lecz nie bez przeszkód, bowiem tym razem, wskazówki przechodniów zadanie utrudniały. Uśmiechnięci hindusi nie mogli pojąć, że troje zagubionych białasów, nie szuka jedynej atrakcji turystycznej w tej okolicy, czyli świątyni Muruhana.

Dotarłszy wreszcie doń, oddawszy buty po raz drugi tego dnia i wstąpiwszy weń boso, tym razem udało nam się poczuć cząstkę poszukiwanej magii. Świątynia, której mury i zdobienia różniły się białą barwą, była mała, trochę zdewastowana, częściowo zamknięta z powodu remontów i praktycznie opustoszała. Jedna skromna sesja modlitewna odbywała się w salce, gdzieś na uboczu. Kilku wiernych, wśród dymów kadzideł, oddawało cześć bóstwu, a przewodził im sędziwy bramin.

Nie chcąc zbytnio przeszkadzać, obeszliśmy raz jeszcze dziedziniec.

Chodząc zaś po pustej, niewielkiej przestrzeni, poczuliśmy wielkość tego miejsca. Panowała tam cisza. Jest to rzadkie i wielce cenione przez ucho białego człowieka, przebywającego w tym, nad wyraz głośnym kraju, zjawisko. Nic więc dziwnego, że czuliśmy wielki szacunek dla tego miejsca.

Zważywszy na fakt, że zwiedziliśmy już wszystko co było do zwiedzenia w Vadapalani (bo tak nazywała się ta część miasta) oraz że słońce śpiesznie chyliło się ku zachodowi, skierowaliśmy się na przystanek (pierwszy z trzech). Znów unikaliśmy wskazówek przechodniów, ponieważ każdy radośnie wskazywał w kierunku świątyni Muruhana ? największej atrakcji turystycznej okolicy, którą przecież troje białasów musi zobaczyć. Całe szczęście, tym razem znaliśmy drogę.

Gdy wróciliśmy do raju, byliśmy kompletnie wyczerpani. Padliśmy na swoje prycze i rozmawialiśmy szczątkowo. Podejrzewam, że wszyscy (a przynajmniej ja) zajęci byliśmy wtedy myślami o wielkiej niewiadomej, jaka czekała na nas w niedalekiej przyszłości.

Mianowicie, pomału zbliżał się dzień naszego odjazdu, czyli, mówiąc wielce poetycko, kolejnego rejsu na nieznane wody. A mówiąc normalnie, czas podróży do Puducherry, niegdyś, przez plugawych, kolonizatorskich żabojadów, zwanego Pondicherry.

Nim ten moment jednak nastąpi, trzeba się będzie spakować.

?O Boziu? Tylko nie ten czołg znowu??

Posłowie:

Tutaj pozwolę sobie przerwać, choć nie jest to koniec rozdziału. Niestety, w nagromadzeniu różnych obowiązków (między innymi zjedzenia 12 potraw wigilijnych), nie udało mi się wszystkiego przepisać i uporządkować, a wypada wreszcie opublikować coś niecoś. Niemniej jednak, słów i tak trochę zostało przelanych powyżej, więc czytać, mam nadzieję, jest co. W rozdziale czwartym opisanych zostało jeszcze kilka przygód, które nas spotkały w Ćennaju i o których obiecuję opowiedzieć już niebawem. Uroczyście to deklaruję! Tymczasem, Mili Państwo, przyjmijcie proszę, spóźnione, acz serdeczne życzenia świąteczne ? by się życie dobrze wiodło, a nadwagę dobrze zrzucało ? oraz noworoczne, czyli przede wszystkim udanej zabawy ? by potem było co wspominać i czym słoiki odkręcać. Nie przedłużając sprawy: Wesołych Świąt Bożego Narodzenia i Szczęśliwego Nowego Roku!

  1. Czy tylko ja nie dowierzam temu stwierdzeniu?
  2. ...A! No właśnie!
  3. Przepraszam, musiałem! To cytat oczywiście. Kto nie wie jaki, tego odsyłam do filmu ?Kiler?.

 

 

Przeczytaj koniecznie Planeta Indie cz. 3.

Obejrzyj zdjęcia Planeta Indie.

Comments are closed.