Dzień drugi naszej wyprawy, w którym po raz pierwszy dane jest nam doświadczyć prawdziwej cudowności południowo-indyjskich potraw oraz zaznajomić się podczas długiego spaceru z panującą wszędzie dokoła odmiennością, czyli rozdział III

Mili Państwo! Muszę oznajmić, co prawdopodobnie przez wprawne oko zostało już zauważone, że sposób mej wypowiedzi jest raczej bardziej rozwlekły niż ścisły. Z tego też powodu, w chwili gdy piszę te zdania, dotyczące dopiero rozpoczynającej się drugiej doby miesięcznej eskapady, w rzeczywistości jest dzień około piętnasty wyprawy, słowem ? dotarliśmy już do Maduraju, gdy ja ledwie skończyłem relacjonować przyjazd. W związku z tym, nadszedł czas na pewną zmianę. Niestety, tak dalej jak dotąd było, być nie może, gdyż nie jest mym celem stworzenie nowej Iliady, jeno przyjemnego w odbiorze dziennika. Tak też zmuszony jestem oznajmić, że zacznę pomijać, a przynajmniej mocno streszczać niektóre wydarzenia, ponieważ tak trzeba. To raz. Poza tym, nie na tym to polega, żebym Wam o wszystkim opowiedział. Muszę zagrać jakąś nutkę niedopowiedzenia, abyście mieli Państwo możliwość doświadczyć Indii na własnej skórze. To dwa. A trzy... Czasami nie mam już siły wymyślać tych bredni.

Teraz więc, już trochę bardziej po ?dziennikowemu?, przynajmniej na razie...

Następnego dnia wstaliśmy późno ? w okolicach samego południa. Zakupiwszy zimną wodę w recepcji i uodporniwszy nasze ciała od komarów oraz słońca przy pomocy odpowiednich specyfików naskórnych, wyruszyliśmy w miasto. Tym razem już całkiem na trzeźwo lecz wciąż czując się nieopisanie obco, odszukaliśmy wspaniałą restaurację ? jak się później okazało, najlepszą spośród wszystkich w jakich przyszło nam się stołować w ciągu miesięcznego pobytu na tej planecie. Pod obskurnym, brudnym i wyłączonym rzecz jasna za dnia neonie układającym się w przedziwny znak ????? ????1, znajdywało się wejście do przestronnej, acz zadymionej i pokrytej toaletowymi kafelkami jaskini. Wewnątrz dostrzec można było poprzez obłoki dymu kadzidełek liczne stoliki, praktycznie zawsze dla czterech osób, nad którymi wirowały wiatraki. Gdy niski uśmiechnięty hindus wskazał nam nasz egzemplarz jadalnianego mebla, usiedliśmy i dostaliśmy karty menu. Proszę nie wykrzywiać frywolnie w ustach tego wyrazu naśladując francuską wymowę [meni], a przeczytać twardo, rzekłbym z polska, tak jak właśnie zwykli mówić to słowo wszyscy kelnerzy. Zawartość kart dań niewiele nam mówiła. Postanowiliśmy zapytać o radę jednego z hindusów, by wyjaśnił nam co takiego mniej więcej kryje się pod każdą z enigmatycznych nazw. Kelner zapytany po angielsku, z wielkim uśmiechem zaistniałym na jego ciemnej twarzy, być może z powodu możliwości wypowiedzenia się w języku, którym w swym mniemaniu biegle władał, a co za tym idzie skomunikowania się z najprawdziwszymi białasami z odległych krain, radośnie udzielił nam odpowiedzi. Niestety zrozumieliśmy niewiele. Niemniej jednak to co nam polecał, w istocie zamówiliśmy. Kelner, jeśli w ogóle można jego profesję określić tym zachodnim mianem - jego zadania mianowicie ograniczały się jedynie do przyjmowania zamówień, pokiwał głową w ten niepowtarzalny indyjski sposób kołysania czerepem na boki i odszedł. Po chwili pojawiły się posiłki, ale o tym za moment, bowiem powinienem najpierw wyjaśnić dokładnie zróżnicowaną hierarchię kelnerstwa jaka panuje w restauracjach indyjskich, co też oczywiście teraz uczynię.

  • Najniższy stopień to tak zwany chłopiec od sprzątania, krzątający się bez chwili przystanku między stolikami, odziany w niebieski fartuch, zwykle faktycznie będący młodzieńcem, który prędko i niezauważalnie czyści wszelkie brudy ze stołów czy podłogi pozostawione przez klientów.
  • Drugi stopień jest najbardziej zbliżony do naszej edycji kelnera. Starsi, bardziej doświadczeni i w życiu, i w fachu mężczyźni ubrani w wiecznie poplamione różowe fartuchy, przynosili posiłki oraz zwykle odbierali zamówienia i gotówkę stanowiącą zapłatę ze usługę.
  • Ostatni stopień wtajemniczenia stanowiło szefostwo. Potrafiło takich przywódców być kilku (choć najprawdopodobniej najważniejszym, najrówniejszym z równych, szefem nad szefami był jeden z nich, ten który nigdy się nie uśmiechał, ten którego nazywaliśmy ?szefunciem?). Oni wolnym krokiem szeryfowali między posilającymi się, bacznym wzrokiem obserwując postępy tudzież regresy w pracy niższych od siebie. Ubrani byli w zwyczajne, acz schludne, wręcz eleganckie koszule, spodnie całkiem do pary oraz znoszone klapki na stopach, nie całkiem do pary.

Po krótkiej chwili poświęconej socjologicznym badaniom, nasza wnikliwa obserwacja została gwałtownie przerwana wraz z przyniesieniem posiłków. Na blaszanych talerzach, wyściełanych świeżym i wkrojonym w okrągły kształt naczynia liściu bananowym, dumnie prezentowały się dziwaczne kulinarne konstrukcje.

A pachniało! Jak w bajce!

Powiem Państwu szczerze tym razem, (to żart oczywiście ? zawsze mówię szczerze, a jeśli nie do końca, to z późniejszym zaznaczeniem drobnego fałszu) nie pamiętam już dokładnie, które dania przyszło nam skosztować jako pierwsze z pierwszych. To znaczy, być może nawet pamiętam - na pewno idli na przystawkę, a jako gwóźdź programu ćapati kuruma, ghee roast dosai oraz bodajże masala dosai.2, tylko czy coś to Państwu mówi? Podejrzewam, że jeśli nawet cośkolwiek, to jednak niewiele.

Z tejże właśnie przyczyny, opiszę wszystkie rodzaje pożywienia, jakie przyszło nam skosztować przez cały pobyt w Ćennaju, kiedy to stołowaliśmy się nie gdzie indziej, a w ukochanej Anandzie.

Jeśli miałbym ustalić jakąś klasyfikację potraw, to w najprostszym rozróżnieniu należałoby je podzielić na:

  • posiłki małe (śniadaniowe lub stanowiące po prostu przystawkę ? wstęp do treściwszego rozwinięcia)
  • posiłki większe (czyli najczęściej wspomniane rozwinięcie)
  • dania (określane w kartach po prostu jako ?meals?)
  • sosy

Zacznę od rzeczy najistotniejszej, czyli wbrew pozorom od sosów, a właściwie od sosu jednego konkretnego o jakże nie pozwalającej o sobie zapomnieć nazwie: ?sambar?. Sambar stanowi absolutną podstawę, arystotelesowską można rzecz substancję każdej potrawy kuchni południowoindyjskiej. Obecność sambaru na tamilskim stole jest bardziej pewna niż to czy słońce tego dnia wyłoni się zza horyzontu. O wschód trzeba się przecież pomodlić! Państwo pewnie myślą, że nowy dzień to sprawa oczywista. Otóż bynajmniej! Cykliczność pór dnia albo mówiąc poważniej całe życie na świecie, zawdzięczamy między innymi wytrwałym hindusom, którzy godnie słońce co ranek witają.

?Co z głupoty! Idiotyzm! Brednie!?

Oho, zaczyna się! Głupotą może się ten precedens wydawać przy wschodzącym co dzień słońcu. Niemniej jednak nieodszukanym pozostaje dowód obalający słuszność ichniejszego toku rozumowania, skoro co dzień modły odprawić pamiętają. A co jeśli ani jeden człowiek na świecie, nie wstałby o stosownej porze i słońca nie przywołał? Byłby wtedy wschód, czy nie byłby? Nie wiadomo.

Wiadomo natomiast, że sambar na tamilskim stole będzie zawsze. Danie bez sambaru to jak u nas chleb bez masła, golonka bez tłuszczyku, schabik bez chrzanu, grillowanie bez piwa albo bez karkówki, wigilia, nie mówiąc nawet o 12 potrawach, ale bez pierogów, czy barszczu, śledź w oleju bez cebulki, słowem tragedia ? namacalne innowierstwo kulinarnej tradycji. Sambar dostaną Państwo do wszystkiego! Nie ma od tego ucieczki, proszę nie walczyć. Raz, ktoś z nas, poprosił o samo dose beż żadnego sosu. Popatrzyli tylko z politowaniem jak na dziecko, nieświadome tego co mówi.

Poza sambarem, istnieją również i inne sosy zwane ćatnejami. Ćatnejów było wiele rodzajów, a każdy z nich nadawał się lepiej lub gorzej do konkretnego posiłku albo do konkretnego momentu spożywania posiłku. Ćatnej zielony na przykład, będący gęstą papką o ostrym smaku najczęściej lądował na stole wraz z zamówieniem dose. Nie mam pojęcia z czego był sporządzony, ponieważ konsystencja jego była bardziej jednolita od ?rosołowatego? sambaru. Ćatnej brązowy, mniej ostry od poprzednika, a bardziej aromatyczny, często lądował na stole obok swojego zielonego brata. Pasował dobrze do wszystkiego. Ostatni zaś, tak zwany tengaj ćatnej, był słodki i wodnisty, ponieważ stanowił po prostu mleko kokosowe. Używało się go zawsze na koniec by złagodzić ostrość całego jedzenia. Ćatneje pojawiały się najczęściej po jednym lub po dwa w zależności od wybranego rodzaju pożywienia. Tylko w jednym momencie lądowały na stole w całym familijnym składzie, to znaczy przy zamówieniu głównego posiłku (czyli meal'a).

Był jeszcze jeden rodzaj sosu, podawany także bez konkretnego przypisania do jakiejś potrawy o nazwie rasam, aczkolwiek niespecjalnie pamiętam jego smak, więc choćbym chciał, nie mogę go opisać, niemniej jednak na pewno był niezwykle smaczny.

Poza tymi wymienionymi powyżej, była jeszcze cała rzesza innych dipów, często bardziej urozmaiconych, podawanych przy konkretnych daniach. W końcu kuchnia indyjska składa się przeważnie z sosu właśnie oraz materiału ?sosomocznego?. Wymienione dwa powyżej rodzaje, stanowią jednak wszechobecny dodatek, podczas gdy te inne wypada omówić wraz z tymi potrawami, z którymi są nierozłącznie związane.

Teraz gdy wiadomo już co stanowi podstawę indyjskiego posiłku, można zacząć od śniadania. A na śniadanie idli Białe, gęsto zbite, spłaszczone, poduszkowate, ryżowe placuszki praktycznie nie miały smaku (to rzadkość tutaj). Stanowią czysty materiał do sosów. Jeśli jednak idli się znudzi można sięgnąć po wade, czyli mięciutkie pączki (w stylu niemalże amerykańskim, bo z dziurką w środku, ale nie na słodko rzecz jasna) z dużą ilością przypraw. Istnieje także coś takiego jak badźi, czyli najprościej rzecz ujmując opiekany i panierowany ziemniak (albo pewnie odmiana czegoś, co ja, świata nie znając, nazywam ziemniakiem), czasem z dodatkiem jajka, a czasem z dodatkiem czegoś innego, a czasem bez żadnych ulepszeń. Nie można przemilczeć takiego wynalazku jak uttapam, który jest omletem. Z cebulą lub z pomidorem, ale bez specjalnych różnic między wersją europejską. Można oczywiście zamówić samoę lub naana, ale to północnoindyjskie ochłapy, nie są więc warte wspomnienia.

Tyle chyba jeśli chodzi o posiłki małe.

Jeśli zaś już mowa o tych większych, to grzechem byłoby nie zacząć od dose. Dose, czyli wielkich rozmiarów, cienki aromatyczny naleśnik, zwinięty w rulon, z przeróżnymi, w zależności od wyboru, dodatkami wewnątrz, stanowi absolutną podstawę południowoindyjskiego posiłku, niemalże jak sambar, z tą różnicą, że o sambar nie muszą Państwo pytać. Będzie więc masala dose, czyli wspomniany placek z po części mdłą, paradoksalnie po części wyrazistą papką z czegoś na kształt gotowanej kapusty z dodatkiem ziemniaków, czyli właśnie masalą. Znajdzie się rawa dose, czyli dose posypane od wewnątrz dużą ilością przyprawy, chyba carry albo samej kurkumy. Odszuka się w karcie gdzieniegdzie ghee roast dose, które jest zwyczajnym dose, ale usmażonym w maśle ghee i ustawionym na talerzu w stożek. Można też dostać plain dose, czyli sam goły, nieprzystrojony niczym naleśnik, czekający tylko na naderwanie i zamoczenie w sosach. Poza tym, istnieje najpewniej niezliczona masa innych kombinacji składających się z cienkiego placka i dodatków, o nazwach, których głównym członem jest dose.

Innym daniem z posiłków większych było buri, które fascynowało szczególnie swoją postacią. Jest ono mianowicie balonem, pęcherzem powietrza utworzonym z niezwykle delikatnego ciasta. Napompowaną poduszkę należy wpierw przebić (wtedy wydobywa się zeń gorąca para, uwięziona podczas smażenia) i uformować na placek, słowem spłaszczyć, by móc następnie spożywać go wraz z sosami. Buri najczęściej podawano parami, jednakże pewna edycja tej potrawy różniła się znacząco. Ćola buri, nazwane tak na część jak mniemam wielkiej dynastii, cechował iście królewski rozmiar. Na liściu palmowym przynoszono bowiem jedno wielkie, wręcz niemieszczące się na naczyniu buri, napompowane chyba do granic możliwość. Do tego dołączano specjalne dodatki - doskonale skomponowaną brązową breję z cieciorką w jednej czarce oraz kilka płatków świeżo skrojonej cebuli i ogórek dla złagodzenia całości. Doznania cudowne! Wspaniały smak połączony zresztą z niemałą zabawą, ale to jak przy każdym innym posiłku indyjskim.

Ach! Zapomniałem wspomnieć o chyba najważniejszym!

Ale może o tym na koniec, żeby zachować pewien ład kompozycyjny (choć w zasadzie, odnośnie rozumowania porządku w Indiach, powinienem to wtrącić już teraz).

Ale o tym jednak za moment.

Jeśli zaś chodzi o Ćola buri, to naprawdę polecam. Nie bez powodu stało się ono moją ulubioną potrawą, a i chyba Magdzie smakowało najlepiej. Nie wiem jak z Kubą, ale na pewno nie narzekał. Niestety, ten właśnie rodzaj buri spotykany był wcale nie wszędzie i nie w każdej restauracji.

Wśród innych posiłków większych, dzielnie prezentowało się także ćapati kuruma. Ćapati to określenie na niewielkich rozmiarów placek ? zminiaturyzowane dose o znacznie grubszym cieście i nie zawinięte, a położone na płask. Kuruma zaś, to rodzaj sosu specjalnie podawanego do tego typu podłoża. Był mocno wodnisty, o żółtobrązowym zabarwieniu i wyjątkowo smaczny. Swój kolor zawdzięczał prawdopodobnie sporej ilości carry, ale pewien być nie mogę. Do ćapati kuruma poza wspomnianym sosem, dostawało się także w osobnej czarce, coś na kształt polskiej mizerii. Zmieszane jedno z drugim komponowało się doskonale.

Poza plackowatymi potrawami, można było zamówić plejadę dań na bazie ryżu. Znajdzie się więc mocno sycące biriani albo jego lżejsza wersja, czyli pulao. Oba dania prezentowały się nad wyraz podobnie. Składały się z miski ryżu z przeróżnymi warzywnymi, jednakże całość spożywało się dla odmiany ?na sucho?. Sambar, mimo że nie pamiętam dokładnie, na pewno pojawiał się na stole, mimo to nawet rdzenni hindusi przy tym daniu nie zawsze z niego korzystali. Biriani różniło się od pulao jedynie większym stopniem tłustości. Ryż w tym pierwszym, wyraźnie zabarwiony był na żółto, co świadczyło najpewniej o dokładnym wysmażeniu go w którymś z maseł.

Jestem pewien, że coś niecoś pominąć musiałem (rzecz jasna poza północnymi potrawami, które pominąłem celowo), wszystkiego zwyczajnie spamiętać się nie da, a i pewnie czegoś nie próbowałem nigdy, niemniej jednak najpopularniejsze dania wymieniłem. Mogę więc z czystym sumieniem przejść do kwestii ostatnich, czyli najbardziej sycących, to jest do dań.

A to co w karcie określane była z angielska mealem, stanowiło nie lada rozrywkę. Kiedy wypowiedziało się to magiczne słowo kelnerowi, czekającemu na werdykt w sprawie wyboru jedzenia, ten tylko kiwał ze zrozumieniem głową, by w następnej sekundzie wykrzyczeć przez całą salę kilka poleceń, jednocześnie do wielu osób zaangażowanych w to nie lada posiłkowe przedsięwzięcie. Pierwszy pojawił się facet od liści palmowych, tym razem nie uprzednio skrojonych i przygotowanych do talerzowych dań, a nieprzetworzonych, surowych wytworów tutejszych pospolitych roślin. Rozłożył każdemu z nas po jednym egzemplarzu (liście takie w sposób naturalny da się złożyć na pół, ze względu na ciągnącą się wzdłuż przez środek łodyżkę) i polecił wyczyścić. Nie mogliśmy tego jednak zrobić (nie mówiąc w ogóle o tym, że początkowo nie zrozumieliśmy co właściwie ma na myśli), ponieważ nie mieliśmy napełnionych wodą kubków. W indyjskich restauracjach mianowicie, napitek jest gratis. Specjalista od wody chodzi z dzbankiem po stołach i rozlewa ją wszędzie tam, gdzie pojawi się nowy klient albo gdzie staremu już się trunek skończył. My jednakże, zdając sobie sprawę z naszej upośledzonej flory bakteryjnej, zawsze mu odmawialiśmy, tym bardziej że napitek ten pochodził z upiornie zardzewiałego kranu, ginącego gdzieś wewnątrz obdrapanej z farby ściany z napisem ?drinking water?. Jeśli męczyło nas pragnienie, woleliśmy zamówić, za uiszczeniem już odpowiedniej opłaty, fabrycznie zamkniętą butelkę wody, ewentualnie coli albo szklankę świeżo wyciśniętego soku bez dodatku lodu rzecz jasna. Dlaczego bez dodatku lodu? Proszę sobie odpowiedzieć samemu na to pytanie.

Tym razem jednak woda była potrzebna, więc naprędce facet od liści zawołał specjalistę od tejże, ten napełnił nam kubki i nim zdążyliśmy zorientować się lub zaprotestować pierwszy z nich porozlewał odrobinę na nasze rozłożone naczynia. Następnie, językiem migowym polecił dokładnie rozetrzeć ciecz dłonią, a potem, poprzez podniesienie liścia, wytrząsnąć ją całą na blat stołu wraz z wszelkimi nieczystościami. Teraz, gdy naczynie było już sterylne, obydwaj pokiwali z zadowoleniem głowami, niczym ojcowie z udanych wysiłków swoich dzieci, by zaraz potem ustąpić miejsca swoim następcom. Po nich właśnie, zjawił się mistrz sosów wraz z trzema kompletami aluminiowych czareczek. Rozstawił naczynka, a następnie z misternie skonstruowanej mobilnej sosjerki, porozlewał to co powinno się w nich znaleźć. Urządzenie to było genialne w swej prostocie. Wyglądało niczym wąskie, ale długie wiadro, podzielone wewnątrz na cztery komory dwoma poprzecznymi, nachodzącymi na siebie ściankami. Każda z tych przestrzeni wypełniona była odpowiednim sosem, a ów mistrz, przy pomocy niewielkiej chochli, nabierał po kolei odrobinę każdego, by przetransportować go do odpowiedniej czarki już na stole. Co ciekawe, jeśli posilającemu się wyczerpie się jeden z tych składników dania, a już nie daj Boże będzie to sambar, ów mistrz bezzwłocznie zjawia się by spełnić swą powinność i ponownie napełnia naczynka. Nie ma tu mowy o żadnym dopłacaniu!

Warto byłoby taki system wprowadzić w europejskich pizzeriach.

Obok naszych liści znalazły się więc czareczki z ćatnejami i rzecz jasna jedna z sambarem. Gdy wirtuoz sosów zrobił co należało, nadeszli ostatni, dwaj mistrzowie ceremonii. Pierwszy przyniósł na niewielkich blaszanych talerzach trzy kopce świeżo ugotowanego, białego ryżu wraz z przykrywającymi je ?papalami,? ?papajami?... Nazwy tego tworu nie pamiętam dokładnie, w każdym razie było to cieniutkie, mocno wysmażone i niezwykle kruche ciasto, tworzące swego rodzaju ogromny czips; obie rzeczy poustawiał z elegancją po jednym obok liścia. Drugi natomiast, będąc wyposażonym w podobny sprzęt co kolega od sosów, wyłożył nam na ?naczynia? po dwie papki, stanowiące meritum sprawy. Nie były to jednak sosy, a coś co przypominało wyglądem fasolkę po bretońsku, o gęstszej konsystencji i wcale, niekoniecznie musiało być barwy pomarańczowej, (a na przykład zielonej! Ale w istocie, fasolę w sobie zawierało). Na koniec zaś, na nasz stół, wjechały trzy półmiski wypełnione po brzegi, białym niczym niewieście czoło, wyglądem które przyrównać można jeno do piękna księżyca w pełni3, świeżo ugotowanym ryżem, czyli treść posiłku.

Kiedy nareszcie wszystkie elementy dania głównego znalazły się już przed nami, pod czujny okiem ciemnych i niewysokich hindusów, zakasaliśmy rękawy, by następnie zanurzyć nasze dłonie w gorącym ryżu, który z kolei zmieszany, wedle uznania, z papkami i sosami, aplikowaliśmy sobie małymi garściami do otworów gębowych, celem spożycia.

Jakieś zdziwienie wyczuwam? A czego się Państwo spodziewali? Sztućców? W Indiach?

Pożywienie tutaj spożywa się przy użyciu dłoni!

Istnieje wprawdzie taki europejski wynalazek jak sztuciec, ale jest on kompletnie niepraktyczny dla tutejszych i podają go kelnerzy jedynie obcokrajowcom. Najczęściej zresztą nasz trójpodział sztućca, zastąpiony jest tutaj przez monistyczną łyżkę. Widelca, czy noża się nie uświadczy. Łyżka jest rzecz jasna kompletnie niefunkcjonalna przy czymś takim jak np. dose, ale skąd hindus miałby to wiedzieć?

Powiedziałem więc, że pożywienie spożywa się (to truizm czy tautologia?) tutaj dłońmi, ale to nie do końca prawda. W ruch idzie dłoń jedna i to nie byle która, a prawa. Lewa bowiem, nie tylko ręka, ale ogólnie strona jest w rozumowaniu lokalnym nieczysta ? skalana rytualnie. Jedzący hindus nigdy nie użyje do posilania się dłoni innej niż prawej, jeśli oczywiście zależy mu na takich przesądach, tj. jeśli jest religijny. Wszelkie potrawy są zatem rozrywane, maczane w sosach i wkładane do ust za pomocą jednej tylko kończyny chwytnej. To nie byle jaka sztuka! Proszę mi wierzyć, że naderwanie kawałka sprężystego ciasta, staje się nagle rzeczą, może nie trudną, ale wymagającą pewnej wprawy. Uzyskanie zaś odpowiedniej konsystencji potrawy ryżowej, poprzez rozmemłanie i zmieszanie różnych sosów, by móc uformować nierozpadające się kulki, nadające się do przeniesienia z talerza... tj. z liścia, do ust, stanowi nie lada wyzwanie!

Ale za to ile zabawy! Ile frajdy!

Ma to także i swój ukryty sens. Brudzi się tylko jedna dłoń, więc po skończonym posiłku, można bez problemu odkręcić kran w umywalce, by obmyć otłuszczony ?sztuciec?, celem dalszego użytkowania.

Niemniej jednak, jedzenie tutaj to czynność wstydliwa. Nie rozsiada się nikt, ani nie dywaguje godzinami nad potrawami, które stanowią, poza smacznym aspektem zaspokojenia głodu, np. dodatek, do samego spotkania. Do jadłodajni przychodzi się w konkretnym celu, je się szybko, bez specjalnego wyrazu przyjemności, jakby z obowiązku. Każdy ma swoje danie i na nim jedynie powinien być skupiony. Nikt się nadmiernie nie rozgląda. Nikt, broń Boże, nie częstuje się wzajem swoimi potrawami! Co dotknęło twoich ust, dla innych jest skalane. Sceny z Zakochanego kundla nie powtórzy się niestety w indyjskich realiach. Złączone miłością młode pary mają tu ciężkie życie!

Dobrze, ale wystarczy już o tych potrawach, bo ile można? Ja tu się rozwodzę, a tymczasem przeciętny hindus, zjadłby już to, co do zjedzenia zamówił, co najmniej z dziesięć razy. Krótko: jak na wzorujących się na tubylcach indologów przystało, wpałaszowaliśmy wszystko jedną ? prawą dłonią. Potem popiliśmy wszystko kawą, a właściwie mlekiem z domieszką kawy, z czego chyba połowę przestrzeni filiżanki stanowił cukier.

Napisałem filiżanki? Cha! Metalowej czarki, chciałem rzec, bo przecież szklanych, czy porcelanowych naczyń, jest pewnie w całym stanie, tyle co białych ludzi.

A w jaki sposób należało kawę wymieszać, by cukier w niej zatopiony rozpuścić? Łyżeczką? Otóż nie, Szanowni Państwo! Przyrząd zwany łyżką, owszem, znany jest w tych okolicach, ale łyżeczki oni jeszcze nie wynaleźli. Na co komu przecież, taki mały sztuciec, którym to nawet ryżu nie można porządnie zaczerpnąć?

By móc kawę wymieszać, podaje się ją w czarce, umieszczonej w drugiej czarce - niższej, ale szerszej. Reszta jest już oczywista, jak mniemam. Mieszaninę przelewa się z naczynka do naczynka, aż do uzyskania roztworu jednolitego. W dodatku napój się studzi! Same zalety...

Ale miało być krótko, a widzę, że nie potrafię...

Zjedliśmy, wypiliśmy, zapłaciliśmy (jakieś niecałe 100 rupii od osoby, czyli w przeliczeniu na ówczesny kurs, półtora dolara ? za przepyszny, sycący obiad) i wyszliśmy. Opuszczając lokal, czuliśmy na sobie czyjś wzrok. Szefuncio obserwował nas do końca.

Następne godziny upłynęła nam na wymęczającym i wyciskającym poty marszu przez Ćennaj.

A propos pocenia się, wypada zrobić małą odskocznię, wszak kiedyś obiecałem. Tym razem naprawdę zwięźle, bowiem temat niezbyt ciekawy. Potliwość, na tej szerokości geograficznej i przy niemałym wskaźniku wilgotności powietrza, występuje praktycznie nieustannie i obficie. To rzecz jasna i oczywista, i raczej niezadziwiająca. Niemniej jednak ciekawe są właściwości tutejszego potu, który mianowicie cechuje się zdecydowanie większą gęstością i zupełnie innym zapachem. Aromat do przyjemnych oczywiście nie należy. Pot pachnie... ?indyjsko?. Jest to nie tylko woń walczącego z upałem ciała, lecz także całego tutejszego świata, prędko wchłaniana przez początkowo bezzapachowe europejskie organizmy. Wchodząc w ścianę gorąca, skóra momentalnie pokrywa się lepką warstwą, emanującego orientalizmem chłodziwa.

W każdym razie, jak już mówiłem, następne godziny upłynęła nam na długim marszu przez Ćennaj.

Generalnie, celem naszego spaceru miał być Fort Św. Jerzego, wybudowany dawno temu przez brytyjskich najeźdźców, który uchodził za główną i być może jedyną stricte turystyczną atrakcję. W pierwszej jednak kolejności dotarliśmy na plażę.

Wydostaliśmy się z wąskich, zaśmieconych korytarzy gnieżdżących się między ?budynkoidalnymi? tworami, przez które przepływało całe życie ulic i stanęliśmy oko w oko z ogromną przestrzenią.

Przed nami rozciągała się szeroka na kilkaset metrów, (myślę, że nie skłamałbym wielce, mówiąc że na blisko pół kilometra) plaża, której końca zanurzającego się bezpowrotnie w wodzie, nie mogliśmy dostrzec. Ludzi przebywało nań niewielu. Musieliśmy chyba utrafić w moment czegoś w rodzaju sjesty, ponieważ wszędzie na plaży dało się dostrzec wozy z zawiniętym, zapakowanym ładunkiem, na których prawdopodobnie, w odpowiednich godzinach, ich właściciele wystawiali cały towar, przeznaczony do uszczęśliwienia na wszelakie sposoby potencjalnych nabywców. Wszędzie też z piachu wystawały śmieci, ale nie rzucały się one w oczy tak bardzo, z powodu przytłaczającego niemalże ogromu i przestronności widoku. Uraczywszy się chwilę tym obrazem i nacieszywszy się orzeźwiającymi haustami świeższego powietrza, chcieliśmy postawić pierwsze kroki na rozgrzanym nadmorskim pasie pustyni, gdy nagle zatrzymał nas wesoły głos.

Obróciliśmy się i zobaczyliśmy radosnego kierowcę wychylającego się ze swojego tuc-tuca, którym zatrzymał się tuż obok nas.

- Hello my friends! - powtórzył. - Where are you going? Can I help you?

- Hi! - odwzajemniliśmy powitanie. - No, thank you. We just want to see the beach.

- But maybe I will take you shopping? I know good shop.

- No, thanks! - powtórzyliśmy, a zaraz potem ktoś z nas, bodajże Kuba, dodał w ichniejszej mowie, - ??????????? ????????

- ?! - Zdumiał się wielce (ciemny i niewysoki ? dla przypomnienia) hindus. - ?????? ????? ?????????

- ?????????? ????? ??????? ??????? ????????.4 - odparliśmy wspólnie, patrząc na siebie z charakterystycznymi uśmiechami.

Te słowa wzbudziły ogromne uznanie Tamila, którego czarne oczy jakby pojaśniały na moment. Ucieszony niezmiernie, zaczął prowadzić dalej swój wywiad.

- Where are you from my friends?

- Poland! - Odrzekł Kuba z nie lada radością i dumą. - Nankal inge Polandilirundu vandom (przyjechaliśmy tu z Polski).

- What do you do? Studing?

- Aama! (Tak!) Nankal tamil moli manavarkal! (Jesteśmy studentami języka tamilskiego).

- Ło! Polish manavarkal! - pokiwał z uznaniem głową (oczywiście w kontekście indyjskim, tj. potrząsnął na boki). - What are you doing in Ćennaj?

- Tourists. - odpowiedzieliśmy szczątkowo.

- Can I help you with something?

Tutaj jego twarz momentalnie spoważniała, szeroki uśmiech zniknął w ułamku sekundy, spojrzenie stało się groźne. Kiedy kierowca łypał na nas złym okiem, zrozumieliśmy że konwersacja została skierowana na nieoficjalne tory.

- In Ćennaj everything possible... - powiedział ciszej, ale wyraźnie akcentując każdy wyraz.

Mając równie poważne miny co kierowca, myśleliśmy chwilę nad sensem tych słów. Wnet jednak podziękowaliśmy serdecznie za radę, żegnając się tym samym ostatecznie. Chcieliśmy wreszcie zobaczyć plaże i nic więcej! (Na chwilę obecną).

Niemniej jednak pamiętajcie i Wy, Szanowni Państwo ? w Ćennaju wszystko jest możliwe...

Idąc długo przez zaśmiecone piaski plaży, dobrnęliśmy wreszcie nad sam skraj Zatoki Bengalskiej, gdzie, mając przed sobą przepiękne widowisko natury, rozsiedliśmy się wygodnie i zapalając papierosa, w ciszy i spokoju zaczęliśmy podziwiać wspaniały bezkres oceanu. Niestety dość krótko.

Nasze pojawienie się spotkało się z ogromnym zainteresowaniem przebywających bądź kąpiących się w okolicy nastolatków i nim zdążyliśmy się zorientować, otoczyła nas dziesięcioosobowa grupa dzieciaków, radośnie przeszkadzającym nam w kontemplacji. Inni, tj. ci nie będący dziećmi, czyli pozostali przechodnie, na nasz widok wyciągali aparaty i bezceremonialnie robili nam zdjęcia. Czuliśmy się trochę jak w zoo, tylko tym razem jak gdyby przebywając po drugiej stronie klatki.

Dopaliwszy wspomniany, symboliczny papieros, uciekliśmy czym prędzej w stronę głównej ulicy. Żegnały nas rozradowane okrzyki małolatów i sympatyczne dotknięcia (ponoć na szczęście) czułych dłoni.

Tego dnia doczołgaliśmy się jeszcze do wspomnianej największej atrakcji turystycznej, tj. St. George Fort, który okazał się skupiskiem obskurnych, bynajmniej niewiekowych bloków, za kawałkiem muru, który rzekomo stanowił wspomnienie oryginału. W jednym z owych budynków mieściło się muzeum, do którego nawet nie weszliśmy, zniechęceni przez wyczerpujący spacer oraz przez serię przejść i bramek kontrolnych, gdzie musieliśmy poddać się rewizji kilkukrotnie jak i podać dane osobowe, by dostać się na teren zabytku. Mówiąc krótko, nic ciekawego.

Znacznie bardziej interesująca niż cel, była sama wyprawa. Idąc wzdłuż przy-plażowej ulicy, dane nam było zaobserwować wiele interesujących zjawisk. Przede wszystkim, sama wspomniana droga, jako chyba jedyna w całym Ćennaju, miała wymalowane nań pasy jezdni!!! Nie zmieniało to jednak stylu jazdy tutejszych kierowców. Każdy, trąbiąc nieustannie, pruł przed siebie swoim torem i żadne pasy mu w tym nie mogły przeszkodzić. Po prawej stronie, wzdłuż plaży, ciągnął się wąski pas zieleni, na którym odpoczywali i piknikowali hindusi. Wraz z nimi spokojnie pasły się tam krowy, niespiesznie skubiące trawę oraz kozy rozsmakowane w panoszących się dokoła śmieciach. Po lewej stronie ciągnął się teren Uniwersytetu Madraskiego. Eleganckie budynki o iście orientalnej aparycji, stanowiły nieliczny przykład zabudowania świeckiego, który nie wzbudzał odrazy. Co jakiś czas napotykaliśmy pomniki różnych postaci, tych znamienitych i tych nie całkiem. Można więc było znaleźć, między innymi, wizerunek Kambana, Wiwekanandy, Gandhiego, spośród których, gdzieniegdzie, emanowały kiczem złocone statuetki tamilskich polityków. Co ciekawe, większość z tych uwiecznionych w rzeźbie, nie tylko wciąż żyła, lecz także obecnie rządziła krajem. Aczkolwiek o polityce opowiem wkrótce, bowiem temat to wielce interesujący, którego jednak w tym rozdziale już dokładnie omówić nie zdążę.

Dalej napotkaliśmy miejsce pamięci narodowej, gdzie akurat miała miejsce jakaś rozróba. Ktoś uciekał, policjanci gonili, tłum gapiów obserwował zajście, my natomiast, uznawszy że lepiej się nie angażować, kontynuowaliśmy wycieczkę. Wnet przekroczyliśmy rzekę (idąc przez most, rzecz jasna), której woda, niewyobrażalnie brudna, wydawała się stać w miejscu. Zapach dosłownie oszałamiał, niestety w negatywnym znaczeniu tego słowa ? cuchnęło gorzej niż ze ścieków. Wreszcie, po wymęczającym marszu na północ, dotarliśmy do celu, czyli wspomnianego fortu, który, jak już mówiłem, niczego ciekawego sobą nie reprezentował.

Później, pod koniec wyprawy jak i dnia, (Słońce bowiem, gasnącymi ziewnięciami kładło się spać za horyzont, a właściwie, by rzec zgodnie z prawdą, choć zdecydowanie mniej poetycko, odchodziło by harować na drugą zmianę, po innej stronie globu. Słońce nie ma lekkiego życia.) dotarliśmy na dworzec centralny. Najważniejsze perony, ukryte były wewnątrz eleganckiej konstrukcji o iście wiktoriańskim, post-brytyjskim stylu. Budowla zbudowana została z żywo czerwonej cegły, a podkreślona, w sposób ładnie kontrastujący, białą elewacją.

Odpocząwszy chwilę, i doceniwszy urodę europejskiej konstrukcji, postanowiliśmy skierować się ostatecznie do domu. Słońce tutaj zachodzi w tempie błyskawicznym i nim się człowiek obejrzy, wszędzie dokoła panować zaczynają upiorne ciemności. Przejściowy stan naświetlenia pomiędzy samym zniknięciem ognistej kuli, a faktyczną nocą, praktycznie nie występuję. Nie chcąc pozostawać po zmroku w kompletnie nieznanym nam mieście, do tego indyjskim, uznaliśmy że na dziś już spacerów wystarczy.

Stąd zaś, mogliśmy wrócić do domu... autobusem!

By jednak tego dokonać, musieliśmy zlokalizować odpowiedni przystanek. W tym celu opuściliśmy dworzec centralny, z którego wprawdzie moglibyśmy wyruszyć, ale w żaden sposób nie byliśmy w stanie znaleźć odpowiedniego autobusu. Stężenie tłumu było zbyt wielkie, aby nasz zmysł orientacji mógł je przezwyciężyć. Skierowaliśmy się więc na południe, czyli w stronę domu, gdzie bez trudu mieliśmy zlokalizować przystanek. Po drodze, po raz pierwszy zobaczyliśmy slumsy.

Na niewielkiej, podłużnej wyspie na rzece, pod mostem, po którym się przemieszczaliśmy, ulokowanych były dziesiątki kontenerowych, blaszanych chat. Wzniesione ze złomu, rozpadające się domostwa, przylegające do siebie jedno obok drugiego, rozdziała wąska ścieżka, która stanowiła jakby główną ulicę ?wewnątrzmiejskiej? mikro-aglomeracji. Na niej właśnie toczyło się życie codziennie najbiedniejszych. Dało się dostrzec dzieci, czmychające tam i z powrotem, uszczęśliwione tą, jakże prostą zabawą; mężczyzn pracujących ciężko na utrzymanie swoich rodzin; kobiety przygotowujące skromny posiłek dla swoich mężów, z tego co udało im się zdobyć na mieście, z tego co niestrawione, wyplute zostawił dla nich Ćennaj; starców siedzących bezczynnie i zastanawiających się już tylko nad tym, ile dni jeszcze przyjdzie im kroczyć po tym padole łez. Widok przykry, ale uczący życia. Osobno, nikt z tych ludzi nie byłby w stanie przeżyć, razem zaś, wciąż nie osiągając zbyt wiele, dawali radę przetrwać. Czysta, pierwotna potrzeba współpracy, oparta na korzystnej wymianie umiejętności, ugruntowała powstanie tej wspólnoty. Każdy był potrzebny, każdy ciężką pracą, po trosze budował swoje miejsce dla życia.

Proszę Państwa, może będę teraz bredził, sam nie jestem pewien, ale patrząc na ten obraz nędzy i rozpaczy, dojrzałem piękno i siłę człowieka.

No bo jak żyć na przekór życia?

Ja nie wiem, ale oni wiedzą.

Tę ckliwą refleksję pozwolę sobie zakończyć cytatem z klasyka: ?Ja nie mam nic, ty nie masz nic, razem zbudujemy Ziemię Obiecaną?. Naprawdę przyzwoicie, jak na stertę złomu.

Gdy udało nam się znaleźć odpowiedni przystanek, dosłownie w tym samym momencie podjechała do niego brudna, biało-brazowa, rozklekotana bestia, przypominająca bez-przegubowego Ikarusa. Kto ma rozum niech liczbę bestii przeliczy, a liczba tej trzydzieści dwa. Weszliśmy na pokład przez wejściowy otwór. Nie mówię drzwi celowo, ponieważ zwyczajnie nie istniały. Stanęliśmy w przejściu pomiędzy siedzeniami, obwarowanymi przez zainteresowanych naszym przybyciem hindusów (ciemnych i niewysokich ? pamiętają Państwo?), wraz z pozostałą ferajną, która wtoczyła się za nami do pojazdu. Kierowca włożył bieg, umiejscowiwszy ogromną wajchę skrzyni biegów w odpowiednim położeniu, szarpnął całym autobusem i z głośnym ?popiardywaniem? trawionego przez czterokołową bestię paliwa, ruszyliśmy. Siedzący za sterami machiny, z wyuczoną po części, po części, jak już wiadomo, wrodzoną wprawą, włączył się do ruchu drogowego. Generalnie, by nie rozwodzić się w opisach i porównaniach nad tą, jakby niedługą podróżą (nasza dzielnica ? Triplicane, oddalona była od dworca, raptem o jakieś 5 kilometrów), powiem jedynie, że za wyjątkiem obowiązkowych przystanków, pojazd ani razu się nie zatrzymał.

Nieważne czy zdarzył się chwilowy zator na drodze, czy pojawił człowiek na jezdni, czy zbyt mało (wydawać by się mogło dla głupiego, dziecięcego w tej brutalnej rzeczywistości, europejskiego umysłu) przestrzeni znaleźć się dało, by wymanewrować tym potworem, autobus cały czas brnął naprzód, z reguły też, bynajmniej nie pomału.

Gdzieś z tylnych partii maszyny, przez tłum, przeciskał się do nas kontroler biletów. Niewysoki... (itd.) mężczyzna, ubrany w brunatny mundur i wyposażony w służbową teczkę o tajemniczej zawartości, stanął przy nas z pytającą, ale uprzejmą miną. Jedną dłoń miał zajętą, ponieważ trzymał w niej wachlarz zwiniętych banknotów oraz papierowych biletów.

- Three tickets to Triplicane! - odkrzyknął ktoś z nas, kto znajdował się najbliżej jegomościa.

Hindus nie odpowiedział. Dalej wpatrywał się w nas z pytającą miną.

- Three tickets to Triplicane! - powtórzyliśmy pokazując trzy wyprostowane palce dłoni.

- Three? - zapytał i też wyciągnął swoje trzy palce.

- Yes! Three tickets! - odparliśmy ponownie, cały czas wrzeszcząc z powodu ogłuszającego warkotu pracującego na wysokich obrotach silnika.

- Where? Where? - kontrolera nie opuszczał pytający wyraz twarzy.

- Triplicane! - nuta desperacji rozbrzmiała w naszych głosach.

- Where?

- TRPILICANE!

- ?! Triplicane! Twenty four rupies! - powiedział wreszcie pewnym, doświadczonym głosem.

Wyciągnęliśmy trzy dziesiątki i wręczyliśmy kontrolerowi, który cudownie sprawnymi ruchami wolnej ręki, wsadził pieniądze w drugą dłoń, powiększając tym samym swój prowizoryczny wachlarz. Następnie otworzył teczkę, z której wygrzebując monety, wydał nam resztę oraz wręczył trzy bilety, które zdołał nawet przedrzeć w odpowiednim miejscu, w ten sposób je kasując. Wszystko w przeciągu kilkunastu sekund, w kołyszącym się, niczym statek na pełnym morzu, pojeździe. Potem poszedł dalej w poszukiwaniu kolejnych, nowych użytkowników komunikacji miejskiej.

Gdy autobus zaczął przemykać przez okolicę, która stała się dla nas rozpoznawalna, opuściliśmy pokład i wysiedliśmy w znany nam z godzin porannych rozgardiasz. Ściemniło się już dokumentnie, ponieważ w ciągu dziesięciominutowej przejażdżki rychło zapadł zmrok. Jak już wspomnieć zdążyłem, gdy słońce tutaj skrywa się za horyzontem, gdzie wita radośnie, swoimi porannymi promieniami jakieś odległe krainy, ciemność szybko zaczyna triumfować.

Wróciliśmy prędko, bojąc się czyhających za kurtyną nocy upiorów, do raju. A w raju...mieliśmy wódkę. Wprawdzie ciepłą i żołądkową gorzką, ale wciąż polską i stanowiącą tarczę przed amebami, wirusami, wszelkimi panoszącymi się tu drobnoustrojami. Wypiliśmy po dwa łyki, czując jak palący płyn rozlewa nam się po wnętrznościach, zapewniając zdrowie, za które wznieśliśmy toast. Odstawiliśmy szklankę i zakręciliśmy butelkę.

Cha! Wtedy jeszcze mieliśmy wspomniane naczynie lecz niedługo potem, na zawsze przestało istnieć, rozpadłszy na tysiąc drobnych kawałków, o podłogę raju. Niestety dzięki mnie.

Chciałem jedynie dokładnie wyczyścić ową szklankę, po wlaniu weń bodajże sosu do przekąsek, które zdążyliśmy jeszcze zakupić na kolację. Tak też uczyniłem, starannie zmazując, przy użyciu wody z kranu i mydła, wszelkie oznaki niedawnego użytkowania oraz dezynfekując całość odrobiną wódki, którą wylałem na szklane ścianki. Następnie odstawiłem naczynie na stolik, prezentując wszystkim nieskazitelną czystość i połysk bijący zeń. Ach! Jakże ona lśniła! Lepiej niż na tych wszystkich reklamach przedstawiających przeróżne środki do zmywarek, proszę mi wierzyć!

Uznałem jednak, że jest za mokra, a nie siląc się na sięgnięcie, np. po ręcznik, od razu ją złapałem i jednym, wcale niemocnym, ale stanowczym ruchem ręki, strząsnąłem wszystkie krople na podłogę... niestety razem z samą szklanką.

Czas jakby na chwilę zamarł. Całe zdarzenie widziałem raptem w kilku ujęciach, zupełnie jakbym oglądał animację poklatkową. Ujrzałem swoją wyciągniętą w dal rękę, Kubę półleżącego na tapczanie, z kompletnie obojętną miną, Magdę, ciut szerzej otwierającą oczy oraz naczynie, radośnie odbijające się od materaca kolegi i żegnające nas agonalnym trzaskiem, w chwili swojego spotkania z posadzką i przeniesienia się gdzieś do lepszego świata. Do szklankowego raju, którego bramą okazała się podłoga naszego Raju. Pokój jej duszy. Amen.

Trwaliśmy przez moment w tych pozycjach i w ciszy, zakłócanej jedynie przez wirujący wiatrak. Potem ja delikatnie umiejscowiłem swoją, uprzednio wyciągniętą dłoń na czole, chcąc ukryć pod nią swój wstyd i zażenowanie.

- Co to kurwa było? - zapytał Kuba, z tą samą obojętnością w głosie, co na twarzy.

- Nie pytaj ? odparłem, wciąż skryty za własną prawicą.

Tegoż wieczoru także, rozmawiałem z moją ukochaną Martą oraz z rodzicami, których porzuciłem w odległej ojczyźnie, przez cudowny wynalazek, jakim jest internet, a dokładnie przez WiFi, w które hotel był wyposażony. Wiedzcie Państwo, że w raju jest internet. Jeśli nie ma ? trafiliście do fałszywego.

Rozmawiałem więc, stojąc w recepcji, ponieważ tylko tam sięgał zasięg i czułem tęsknotę za wszystkim co jest mi drogie i co zostawiłem na miesiąc, gdzieś daleko. Z zewnątrz, spozierały na mnie martwymi okiennicami, okropne ?budynkokształtne? istoty. Poczułem niepokój. Nie wiedziałem jednak, co takiego mógł on oznaczać, a nie było mi przeznaczone zrozumienie przekazu tej trwogi, bowiem gdym się tak martwił, spostrzegłem serdeczny uśmiech wpatrzonego we mnie grubszego hindusa z recepcji.

- How are you my firend? - zapytał szczerząc zęby.

- Nalla irukku! (Mam się dobrze!) - odparłem wesoło w ich mowie.

Hindus słysząc to, rozradował się niezmiernie, poprawiając swym zadowoleniem i moje samopoczucie. Po tym krótkim dialogu wróciłem do pokoju. Mroczne, potworne kształty, ?bezustnymi? uśmiechami balkonów, szyderczo szeptały mi ?dobranoc?. To samo powiedziałem po chwili moim kompanom, kiedy zmęczeni, kładliśmy się spać.

Tak zakończył się dzień drugi naszej wyprawy.

 

  1. ????? ???? (tamilski) ? [ananda pavan], z hindi: ???? ???? ? [ananda bhavan] ? nie znając języka hindi i opierając się na jednak różniącym się odeń sanskrycie dokonałem przekładu, który prezentuje się następująco: Ananda oznacza przyjemność, radość, szczęście, zadowolenie i jest akurat żywcem wyrwane z języka wed. Co do tego wątpliwości nie wystąpiły. Słowo bhavan natomiast jest bardziej problematyczne. Pierwiastek bhu oznaczający być, stawać się, istnieć w formie tematu czasownika przyjmuje postać bhava. - bhavan natomiast będzie imiesłowem, w sanskrycie jak i najprawdopodobniej również w hindi. Całą frazę należałoby zatem dosłownie przetłumaczyć jako ?Będące szczęście? albo ? Radość, która jest?, albo ? istniejące zadowolenie?. Ja bym powiedział: ?Sama Przyjemność?.
  2. Transkrypcję podaję różną ? najczęściej słowa postaram się pisać alfabetem polskim, tak jak w istocie się je wymawia (patrz. np. ćapati kuruma) jednakże w kartach dań indyjskich restauracji pojawiają się często angielskie wyrazy o konkretnym znaczeniu (np. roast). W takich przypadkach transkrypcji nie wymyślam, a plagiatuję angielską. (Mógłbym oczywiście stworzyć zapis ?gii rołst dose?, ale nie prezentuje się on najlepiej.)
  3. ...jak by to pewnie, w swojej miłosnej poezji ? ????? [akam], opisali sami Tamilowie. Kolorem białym właśnie, określa się kobiece czoło (bohaterki oczywiście niewinnej i wiernej, słowem dobrej), które z kolei chętnie przyrównuje się do księżyca, o (rzecz jasna) tej samej barwie. Niemniej jednak ryżu, w takim zestawieniu, najprawdopodobniej tam nie znajdziemy.
  4. - ??????????? ???????? [katarkarajkku pohirom ? transkrypcja polska, nieprawidłowa, ale zbliżona do brzmienia słów.] - ?Idziemy na plażę.
    - ?! ?????? ????? ????????? [Ło! Unakku tamil terijuma?] - O! Znasz tamilski?
    - ?????????? ????? ??????? ??????? ????????. [jengalukku tamil końćam końćam terijum] ? Tamilski znamy tylko trochę.
    Dobrze! Myślę, że wystarczy tej zabawy! Nie dla Państwa wygody bynajmniej, ale dla mojej. Pisanie znaków tamilskich na komputerze jest problematyczne. Chciałem jedynie ukazać piękno i zawiłość tego pisma. Dalej w tekście, używać będę od razu transkrypcji.

 

 

Przeczytaj koniecznie Planeta Indie cz. 2.

Obejrzyj koniecznie foto-video Planeta Indie.

Comments are closed.