Od pewnego czasu obserwuję (a chyba nawet obserwujemy) sytuację na rynku pracy ratowników medycznych która delikatnie mówiąc daleka jest od idealnej. Zbliżające się konkursy ofert na ZRM są chyba dobrą okazją do rozmowy na ten temat. Nasze narzekanie na zarobki (zarówno tych na etacie jak i na kontrakcie) stało się już po prostu nudnym tematem. A myślę, że może być gorzej. Trudno to już nazwać wolnym rynkiem. Jest to raczej rynek samodestrukcji gdzie jedynym zadowolonym wydaje się być pracodawca do którego przychodzą ratownicy i sami proponują swoje usługi za odpowiednio mniej niż to co pracodawca płaci już zatrudnionym.
Ciągle wierzę (a właściwie to wiem z mojej codzienności), że są jeszcze pracodawcy którzy biorą pod uwagę też jakość i co za tym idzie weryfikują podania o pracę również pod tym kątem. Odnoszę jednak nieprzyjemne wrażenie, że są oni w zdecydowanej mniejszości żeby nie powiedzieć, że stanowią marginalny odsetek. Obawiam się też, że i ta nieliczna grupa zostanie w końcu zmuszona dostosować się do żałosnych realiów i żeby dostać kontrakt z NFZ trzeba będzie obniżyć oczekiwania co do stawki i w związku z tym poszukać oszczędności żeby utrzymać się na rynku. W jaki sposób? To oczywiste. Im niższa stawka i im mniejszy zespół tym lepszy wynik. Niestety tylko finansowy. A swoją drogą redukcja ilości członków zespołu do ustawowego minimum nasili jeszcze bardziej niezdrową konkurencję wśród ratmedów bo po prostu zmniejszy się ilość miejsc pracy.
A tymczasem kolejne szkoły wypuszczają kolejne roczniki ratowników. I co? Nie dziwię się tym ludziom, że próbują różnymi sposobami dostać się do pracy. A jak inaczej przekonają pracodawcę niż mało wywindowaną stawką? Wychodząc ze szkoły innych argumentów jest niewiele. Na dyplomie ma być napisane "uzyskał(a) tytuł ratownika medycznego" a reszta jest niestety bardzo często nieistotna...
A miało być tak pięknie...