Podskakując na każdym wertepie do sufitu oraz będąc miotanym na lewo i prawo podczas ostrego pokonywania zakrętów, czyli trwając już niemalże niewzruszenie w wariackiej, górsko-kolejkowej przejażdżce autobusowej, za tak zwanymi ?oknami? rozciągały się prawdziwie piękne widoki. Wszechobecna, ścienna agitacja polityczna dość mocno zelżała, a i śmieci zobowiązały się jakby solidnie poukrywać, by nie obrzydzać urody otoczenia. Nieustannie zmieniające się za oknami obrazy fascynowały żywą zielonością, w której niechybnie wóz by się nurzał.
Gdyby takowy przemieszczał się tamtędy.
Ale żadnego nie dojrzeliśmy.
Może zanurzył się całkowicie? Nie wiem.
Głośniki nieustannie jazdę uprzykrzały muzyką nieznośną lecz w tak pięknych okolicznościach przyrody... i niepowtarzalnych... jakby mniej.
W ten sposób, tj. przyjemnie jadąc, połowę drogi krajobrazy doceniając, drugą połowę przysypiając, podróż minęła nam niezwykle prędko.
Dojeżdżając zaś do samego celu, dane nam było przez moment doświadczyć indyjskiej autostrady! A dokładnie, tak zwanego północno-południowego korytarza, który, według mapy rzecz jasna, łączył odległe wyżyny Kaszmiru z niemal samym przylądkiem Komoryn, o którym także nie omieszkam w odpowiednim czasie opowiedzieć.
Wiem! Wiem!
Wiele naobiecywałem, ale wszystkich przyrzeczeń dotrzymam.
Wypada bowiem przedstawiać historię chronologicznie, aby nie popaść w jakieś niezdrowe relacjonowanie bez żadnego, sensownego zawieszenia w czasie i przestrzeni. Tak myślę, ale mogę się mylić ? szczególnie odnośnie tutejszej atmosfery.
W każdym razie, zapewniam że zamieszczę wszystko co ważne, a jeśli o czymśkolwiek po niewczasie sobie przypomnę, bo zapomnę, to wspomnę o tym później, ale niczego nie pominę!
Wiecie Szanowni Państwo jak wygląda indyjska autostrada?
Za wyjątkiem kompletnego braku barier, odgrodzeń, płotów, mniejszych lub większych, tandetniejszych czy solidniejszych, symbolicznych alboż skutecznych, słowem jakichkolwiek, oddzielających jedną stronę jezdni od drugiej tudzież całość komunikacyjnej arterii od krajobrazów dokoła, wszelakich przydatnych, by nie powiedzieć niezbędnych oznakowań poziomych, że o pionowych już nie wspomnę, wreszcie wyznaczonych poboczy, właściwie niczym nie różniła się od tych polskich...
Co ja mówię?
Polskich?
Powiedzmy, że od tych, gdzieś tam w Europie nie różniła się prawie niczym.
Stanowiła owa autostrada po prostu jeden, goły, surowy, czarny i szeroki pas asfaltu.
I cóż, może uboga, ale jest!
Tam, przez ten krótki moment, nieskrępowany dotychczasową ciasnotą ruchu drogowego autobus, niepohamowaną swobodę uczuwszy, osiągać zaczął takie prędkości, że pewni byliśmy, iż w swym rozklekotaniu zaraz wzbije się w powietrze.
Gdy dotarliśmy do Maduraju, kierowca zajechał, co nieodstępujące szczególnie od reguły, na dworzec autobusowy. Zanim wystawiliśmy nasze korpusy na działanie piekącego z południowo-indyjską stanowczością słońca, nim wyłączony został silnik maszyny, nim jeszcze pojazd zatrzymał się w odpowiednim doku, biegł już za nami, tj. za wehikułem, krzyczący z radości na nasz widok, pewien rykszarz. Od razu wiedzieliśmy, że czy tego będziemy chcieć, czy nie, on właśnie zawiezie nas do naszej przyszłej noclegowni. Irytował nas wielce, bowiem nie odstępował nas na krok i ględził bez przerwy, pomimo tego iż wyraźnie okazywaliśmy mu naszą niechęć. Próbowaliśmy mu nawet umknąć wśród dworcowych straganów, ale nam się to nie udało. Konsekwentnie podążał przed nami, chcąc nas poprowadzić do swojej rykszy, miarkując sobie niechybnie, iż obłowi się na białasach obrzydliwie. Zażądał dwustu rupii za dowiezienie naszej trójki w okolice świątyni ? głównej atrakcji i zarazem centrum miasta, a co za tym idzie hotelowego zagłębia. Ostatecznie, po długich i zaciętych negocjacjach, zgodził się na 100 rupii. Ja i Kuba pękaliśmy już, gdy łamiącym się głosem, prosił o 120 rupii, ale Magda była z nas najtwardsza.
Wiecie Państwo...
Albo nie wiecie. To ja wytłumaczę!
Mogliśmy mu zapłacić te 120 rupii. Mogliśmy mu zapłacić te 200 rupii! Kwota owa, w dodatku podzielona na trzy, nie stanowiłaby szczególnego wydatku, tym bardziej że dystans był całkiem spory, ale śmierć cwaniakom!
Gdy po chwili, ponownie obciążeni bagażami, stąpaliśmy po ulicy, przy której mieścić się miało od groma hoteli, nie mogliśmy zlokalizować żadnego. To znaczy, było takowych całkiem sporo, ale o żadnym z dostrzegalnych nie wspominał przewodnik, któremu w tych sprawach zwykliśmy ufać. W końcu jednakże, po być może dość krótkim, ale przy tym balaście męczącym poszukiwaniu, które okazało się bezowocne, rezygnując z dalszego marszu, zdecydowaliśmy się na pierwszą opcję noclegu, którą dostrzegliśmy siedząc jeszcze w rozklekotanym tuk tuku.
Hotel Times, bo tak zwał się obiekt, o którym mowa, mieścił się w trzy lub czteropiętrowym budynku, który można by chyba nazwać kamienicą, ze względu na ścisłe sąsiedztwo (rzekłbyś ościenne) z innymi zabudowaniami, gdyby nie fakt, iż między elewacją jednej konstrukcji a drugiej znajdowała się dosłownie kilkucentymetrowa szczelina, tworząca jak gdyby korytarz zaprojektowany z myślą o szczurach i karaluchach.
Indie.
Sama zaś jego zewnętrzna aparycja nieszczególnie zachęcała do odwiedzenia wnętrza, ale i nie raziła przesadną brzydotą.
Był brzydki i tyle.
Weszliśmy.
Recepcja była całkiem elegancka, tzn. jak na nasze standardy dość paskudna - wystrojem przypominająca lata 70. PRL-u, ale jak na tutejsze - schludna i jasna, w przeciwieństwie do niektórych innych lokali. Gdy serdeczny pan zza lady dowiedział się o naszej chęci tymczasowego zakwaterowania się na kilka dni, zawołał człowieka, którego nazwałbym boyem hotelowym, gdyby nie fakt, iż trzykrotnie chyba przewyższał mnie wiekiem.
Zabrał nas ów dziadziuś do pokoju, który to z kolei miał się okazać naszym.
Cel znajdował się na drugim piętrze, więc oczywiście nie było innej możliwości dostania się tam, jak windą.
Wypada wyjaśnić, ponieważ chyba nie wyjaśniłem, iż Hindusi nie lubią chodzić. Jeśli mają możliwość dotarcia gdziekolwiek, nie wysilając przy tym choćby jednej nogi, korzystają z niej (tj. z tej możliwości, nie z nogi, bo z nogi właśnie nie korzystają) bez chwili wahania. Podejrzewam zatem, że gdyby pokój znajdowałby się nawet na parterze, wypadałoby choć na chwilę wejść do tego klaustrofobicznego środka transportu wertykalnego, w ramach zachowania prawidłowego porządku dnia. W każdym razie, ze względu na nasze bagaże nie protestowaliśmy.
Gdy drzwi windy otworzyły się, ujrzeliśmy scenerię niczym z dobrego horroru. Wkroczyliśmy bezdźwięcznie do wyłożonego pochłaniającą resztki deficytowego tutaj światła wykładziną przedsionka, z którego na lewo, niczym zdeformowana narośl z chorego organizmu, wyrastał długi korytarz. Za nami ciągnęła się linia upiornych schodów, przecięta pośrodku wąskim szybem windy, który zdążył już na powrót połknąć z głośnym zgrzytnięciem ową klatkę zaczepioną na linie, z której ledwie co wyskoczyliśmy. Na wprost zaś od nas nie znajdywała się bynajmniej lita ściana boczna budynku, która zgodnie z prawami logiki i szczątkowym poszanowaniem zasad architektonicznych powinna się przecież tam mieścić, a jedynie upiorne okratowanie, zaczepione między podłogą a sufitem drugiego piętra hotelu Times, za którym widać było korytarze sąsiedniej noclegowni, rozgraniczonej szczurzą odległością międzyblokową. Drzwi do naszego pokoju znajdowały się od razu na prawo od windy. Kiedyśmy zaś dostrzegli to co się za nimi rozpościerało, oczy nasze niemalże zaczęły pękać, niczym bohatera pewnej piosnki na widok dworca w Kutnie.
Wyobraźcie sobie Szanowni Państwo, a wierzę, że po naszym, niekrótkim już czasie spędzonym wspólnie, wyobraźnia Państwa przestawiła się na odrobinę wyższą ? indyjską częstotliwość, pokój odrażający.
W przestronnym (to akurat zaleta) pomieszczeniu, na prawo od wejścia znajdowało się podwójne łóżko, a tuż obok niego, przy ścianie, pod niemożliwie, wydawać by się mogło, zabrudzonym, niezdolnym do wyczyszczenia przez najsprawniejsze środki chemiczne, jakby zamszonym lub zapleśniałym lustrze pojedynczy tapczan, przy którym z kolei ciągnął się rząd rozpadających się, wyleniałych z resztek stylowo tandetnej tekstury szafek, regalików, kredensów czy półek, w swym upośledzonym zużyciu niemalże proszących nieożywionym milczeniem o dobicie. Na nich zaś, obudowany podobną sklejką, wegetował wiekowy odbiornik telewizyjny.
Na wprost od wciąż stojącej w progu pokojowej delegacji, czyli od nas, dało się dostrzec, równie upiorne co wejściowe, drzwi prowadzące najpewniej na balkon, a tuż obok nich, na prawo tak zwane ?okno?, które stanowiło sztandarowy dosłownie przykład ?okna? pisanego w cudzysłowie (jeśli pamiętają jeszcze Państwo moje okienne rozróżnienie, którym dzieliłem się w zamierzchłym rozdziale pierwszym), nie tylko niemożliwe do otwarcia, tj. nieotwieralne, a co za tym idzie i niezamykalne, lecz także do wyjrzenia przezeń, ze względu na sczerniały kurz i zmaterializowane zabrudzenie. Całość oszpecały dodatkowo jakieś niekompletne kraty, nie wiadomo w jakim celu zainstalowane.
Podłoga koloru być może beżowego z założenia, teraz o barwie mocno zabrudzonego, poszarzałego brązu, podobnie jak w przypadku lustra i okna, (przepraszam - ?okna?), zniechęcała do kontaktu poczynionego jakąkolwiek, nieosłoniętą grubą warstwą odzieży kończyną.
Gustownie zdobiony, podwieszany sufit przystrajały artystyczne baldachimy pajęczyn, niepamiętających już nawet swoich budowniczych, a wyrastał zeń nad wyraz elegancki, aluminiowy jak sądzę żyrandol, niewyposażony w żarówki, jeno pro forma oraz rzecz jasna standardowe wiatraki.
Dalej, malutki korytarz na lewo, o tym samym stopniu ohydy co pokój główny, prowadził do łazienki, w której to z fantastycznie brudnych resztek potłuczonych kafelków ściennych i podłogowych, gdzieniegdzie wyrastały w genialnym akcie doskonałej obrzydliwości dziwne przedmioty przypominające sprzęt toaletowy. Po niekrótkiej chwili wytężonej koncentracji i dokładnej analizie wzrokowej, rozpoznać dało się umywalkę, nad którą wisiało lustro czystsze o dziwo od tego w pokoju oraz sedes europejskiego typu o kolorze zaniedbanych, przeżartych próchnicą, pożółkłych zębów. Na prawej ścianie, pod sufitem znajdował się standardowy lufcik z widokiem na mur, a dokładnie na wspomnianą już szczurzą przestrzeń międzyblokową.
Całość, tj. zarówno łazienkę, pokój jak i ów korytarzyk, jak zwykle migotliwie oświetlały świetlówki.
Stanęliśmy pośrodku tego rozpaczliwego i nędznego obrazu nędzy i rozpaczy i uśmiechnęliśmy się, ponieważ ten piękny pokój od razu nam się spodobał.
Po krótkiej chwili spędzonej w recepcji, a poświęconej formalnościom, to znaczy przekazaniu należytej sumy pieniężnej oraz szczegółowych danych osobowych przypieczętowanych podpisem, wszyscy troje legliśmy na łóżkach (przykrytych narzutami brudnymi, poplamionymi, podziurawionymi, niepranymi najpewniej od dekady ? o czym zapomniałem wspomnieć), by odpocząć.
Była godzina szesnasta.
?Całkiem niezły timing...? - usłyszały mury najbrzydszego pokoju Hotelu Times.
Maduraj jest to miasto świątynne i taki status utrzymuje mniej więcej od tysięcy lat, szacując naprędce1. Szczególnie jedna świątynia, która stanowi nie tylko religijne, kulturowe i społeczne centrum miasta, lecz także jej geometryczny niemalże środek, pełni nad wyraz ważną rolę zarówno w życiu wyznaniowym poczciwych hindusów, jak również w wyprawach turystycznych przeróżnych białasów, a jest ona poświęcona bogini Minakszi2.
Przy tym, zachwycającym swym architektonicznym pięknem (o czym za moment) obiekcie, no może nie niemalże, ale naprawdę niedaleko, mieścił się nasz Hotel Times. Lokalizacja wręcz doskonała!
Niemniej jednak, tego dnia...
A był to dzień 13. naszej wyprawy, jeśli komukolwiek zależy na liczbach...
?Który?!!! Trzynasty?! Jak to możliwe?! Jak długo jeszcze! Ósmy rozdział, a tu połowa miesiąca nawet nie minęła! Za jakie grzechy!?
Proszę uprzejmie się uspokoić i nie martwić!
Po pierwsze, czas płynie tutaj inaczej. Po drugie...
To był długi miesiąc.
A po trzecie, koniec jest bliżej niż dalej, proszę mi uwierzyć na słowo!
A po któreś tam wreszcie, jak się nie podoba, to nie czytać i mnie nie denerwować!
A zatem...
Ach! Coś dużo tych ?A? na początku.
Ale o czym to ja...?
Aha...
Niemniej jednak, tego dnia postanowiliśmy już tylko najeść się i wybrać do jakiejś kafejki internetowej, by w kontakcie międzyplanetarnym, tj. z resztą świata - mówiąc inaczej, pozostać; ja zaś szczególnie z moją Martą - wytęsknioną wielce.
Opuściwszy tedy nasz niezmiernie elegancki pokój, wybraliśmy się w głąb miasta. Przywitał nas znajomy już ogólny harmider, ale jakby bardziej uporządkowany niźli gdzie indziej. Także tłum, pomimo swego zagęszczenia, wydawał się luźniejszy, a było to dziwne wrażenie, gdy spostrzegło się, że ulice, tj. arterie miastowego organizmu, nie charakteryzowały się ani przesadną szerokością, ani szczególnie mniejszym stopniem zagrodzenia i zabarykadowania przez przechodniów właśnie tudzież przeróżne stragany z różnościami.
Mimo to czuliśmy się swojsko, tj. tak samo jak podczas ostatnich, najprzyjemniejszych dni w Ćennaju, a także mile inaczej.
Coś miał w sobie ten Maduraj, czego opisać nie potrafię...
Idąc przez liczne, plączące się ze sobą ulice, po niedługim czasie iść nagle przestaliśmy, by przysiąść wygodnie w knajpie, która, z racji na lokalną popularność, również nam ciekawa się wydała. Kiedy udało nam się zakorzenić przy jednym ze stolików, co bynajmniej łatwe nie było ze względu na godny podziwu ścisk, zamówiliśmy od razu treściwe posiłki, gdyż nienaganny głód nas męczył. Nie pamiętam co dokładnie przyniósł nam niewysoki i ciemny, i wąsaty rzecz jasna Hindus, ale było to mocno niesmaczne. Nie zawaham się nawet stwierdzić, iż zdecydowanie trudne do przełknięcia.
?Tak, tak, wiemy! Znamy tę gadkę! To nie Ananda Bhavan... Wszystko przestało smakować po wyjeździe z Ćennaju! Nic nowego, nic interesującego, nic oszałamiającego zapachem albo smakiem, jedno wielkie niesmaczne Nic! Jedzenie się tylko pogarsza...?
Pogarsza?
Nic z tych rzeczy!
Mogę nawet powiedzieć, że, (nie dorównując oczywiście ukochanej Anandzie), obiektywnie rzecz ujmując, pożywienie było przyrządzone naprawdę i smacznie, i umiejętnie, ale chcąc, nie chcąc, pozostaje zawsze subiektywna strona całości.
Dlaczego posiłek, choć zmysły ocucał, tak bardzo odrzucał?
Powiem Państwu dlaczego.
Dlatego, że był on pieprzoną, indyjską papką, ot dlatego!
Jak długo można żreć to ze smakiem?
Skończywszy jeść, wybraliśmy się na spacer, by okolicę poznać. Wiedząc, iż nieopodal znajduje się wielka świątynia, w tamtym kierunku kroczyć poczęliśmy, wyglądając po drodze kafejek internetowych, by uspokoić ciepłym słowem trwożących się w oddali o nasz los. Długo poszukiwania nie trwały, bowiem jedna znajdowała się nieopodal naszego hotelu. Jak się okazało później, wyposażona była ona w najsprawniejsze i najszybsze łącze internetowe, ze wszystkich innych, które w różnych, południowoindyjskich okolicach udało nam się odwiedzić. Z tej również przyczyny, Maduraj zapisał się w naszej pamięci jako miasto nowoczesne i cywilizowane. Do innych udogodnień znanych nam z zachodniego świata należy doliczyć sklepy z towarem wszelakim, europejskim i amerykańskim, od produktów spożywczych po kosmetyki, z pominięciem wyrobów tytoniowych i alkoholowych niestety, gdzie ceny było wysokie, tj. porównywalne do naszych, a nawet i wyższe, czyli na tutejsze standardy horrendalne. Takie ichniejsze peweksy.
Ponadto, na naszej ulicy znajdował się targ, gdzie można było zaopatrzyć się w rzeczy niezwyczajne, tj. np. w karty SD do kamery i jedną taką (kartę, nie kamerę), któregoś dnia następnego zakupiłem.
Przebijając się przez uliczne nagromadzenie ludzi i nieludzi, przeciskając się przez kolejne zanieczyszczone zmarszczki miasta, w tej samej chwili, w której słońce zetknęło się w ulotnym pocałunku z horyzontem, by wnet potem skryć się za nim, celem praktykowania niecnych, nocnych igraszek, jak to pewnie gorący zbereźnik ma w zwyczaju, my stanęliśmy przed świątynią.
Oczom naszym, w sposób niegwałtowny, bowiem z ostatniej uliczki bezpośrednio prowadzącej doń, widzieliśmy już większą część okazałej fasady gopury, czyli wieży wejściowej, jednakże niemniej imponujący, ukazała się w całej swym przepychu zachodnia brama. Wielka, masywna konstrukcja, ciężko i ospale wzbijała się w niebo na ponad trzydzieści metrów. (Nie posiadam miarki w oku, więc pewien tej liczby nie jestem, ale budowla była wysoka). Potężna podstawa, czyli nogi gopury, między którymi znajdowało się przejście na zewnętrzny dziedziniec świątyni, stanowiła jednocześnie podporę dla kolejnych kondygnacji, tworzących resztę architektonicznego olbrzyma. Przepełniony gęstym mrokiem otwór wejściowy przypominał paszczę lewiatana, rozwartą celem pożarcia niewinnych przechodniów. Elewacja wieży wypełniona była niezliczoną ilością rzeźb, figur, płaskorzeźb, reliefów, posągów i posążków, będących wizerunkami rozlicznych bogów i bogiń, pomniejszych bożków i bóstw, duchów i upiorów, utrwalonych w odwiecznych pojedynkach, sporach, bitwach, wreszcie tańcach, umizgach, pocałunkach, mieniących i drgających się w oczach, które niechybnie przyprawiłyby o konwulsje niejednego epileptyka. Nie istniał taki punkt, na którym wzrok by odpoczął, spojrzawszy nań. Im bliżej niebios znajdowała się kondygnacja, tym węższa ona była w stosunku do poprzednich, tworząc w ten sposób piramidalną konstrukcję wieży. Jej zwieńczenie zaś, przyozdobione zostało imieniem najważniejszym dla Tamilów: ??? ???3. Najdziwniejszym a zarazem najciekawszym ? świadczącym o wielkim kunszcie pradawnych artystów zjawiskiem w tym nagromadzeniu szczegółów, był pozorny chaos i bezład panujący na pierwszy rzut oka pośród owych postaci, który po dokładniejszym przyjrzeniu się, okazywał się starannie zaplanowaną, przemyślaną, wreszcie symetryczną kompozycją.
Podziwiając w bezruchu architektoniczny majstersztyk, zapomnieliśmy że zaprzestanie ciągłego przemieszczania się, choćby na moment, wiąże się z atakiem serdecznej pomocy od tutejszych.
- Temple closed now! From 2 to 6 open! Now closed! Come later! Temple closed! - zwrócił nam uwagę uroczy staruszek.
- Oh! Thank you! - odpowiedzieliśmy. - But we just wanted to see it.
- Yes, yes! - odparł starzec kiwając głową albo ze zrozumieniem, albo z zadowolenia, że los obdarzył go tak wspaniałym wydarzeniem jak konwersacja z białasami, albo z obu tych powodów. - Closed now! Closed! Later you come! Later! Closed ? powtórzył.
- Yes, we know. - odrzekliśmy, a nie widząc sensu z przedłużania tego bezowocnego dialogu dodaliśmy jedynie ? Good bye! - i ruszyliśmy przed siebie, kontynuując przerwany spacer.
- But temple closed now! - odkrzyknął staruszek ponownie, gdy zaczęliśmy kierować się, o bogowie, dalej ku świątyni!
I koniec.
Koniec.
Koniec!
KONIEC!
?Ale...?
Koniec! Czego Państwo nie rozumieją? Oto koniec. Nie ma już nic! Jesteśmy wolni. Możemy...
?Ale jak to koniec? Co to znaczy koniec? Dlaczego koniec? Przecież to jeszcze nie koniec! Jakże tak można o końcu wykrzykiwać, jak to jeszcze nie koniec!?
A jednak.
A nie mówiłem, że koniec jest bliski?
?Ale tak nie może być! Tak nie wypada! Kończyć tak nagle, końca końców nie skończywszy, nie wypada! Proszę koniecznie zakończyć rozdział! Jeśli koniec, to koniec żartów do diaska!!!?
Ależ Szanowni Państwo!
?Czczej gadaniny koniec!?
Dobrze, tylko...
?Kończ waść, wstydu oszczędź!?
Spróbuję, ale...
?Koniec!?
Szanowni...
?KONIEC!?
Toż teraz Państwo o końcu gadają bez przerwy!
?Ale o innym końcu!
O końcu niedosłownym a alegorycznym!
O Końcu, który jest w istocie początkiem nowej opowieści!?
Śmiem twierdzić, że koniec, z założenia asocjować winno się z jakimś ustaniem akcji, zaprzestaniem, by nie powiedzieć zakończeniem, opowieści i taki właśnie koniec...
?Gdy coś się kończy, coś się też zaczyna! Co to w ogóle byłby za koniec? Do dupy ? ot taki właśnie!?
Ech...
Proszę mnie nie winić.
Nic nie poradzę na to, że to koniec...
? bowiem właśnie na tych słowach (to znaczy na tych, poprzedzających bezproduktywny wywód o końcach) kończy się ostatnia zapisana strona mojego dziennika. Kolejne zaś, straszą martwą, milczącą, niezapisaną pustką.
Tak.
Pustką.
I co ja mam teraz biedny zrobić?
Powinienem chyba na tym poprzestać pisania.
Tym bardziej, że wszystkie wydarzenia przedstawione powyżej miały miejsce niemalże rok temu. Rok czasu minął!
Wyobrażacie to sobie Państwo?
Bo do mnie to jeszcze nie dociera.
Najwyższa pora skończyć to dzieło, nim końca nikt nie będzie wyczekiwał. Toż to wszak idealny moment, skoro sam los albo Opatrzność niesprecyzowana zdecydowała, iż w tym miejscu koślawe znaki mojego pisma zanikły.
Tak właśnie powinienem uczynić...
Całe szczęście, jak ktoś kiedyś niewątpliwie kapką rozumu przez życie obdarowanym niegłupio rzekł, wszystko co znajdzie się przed ?Ale?, nie ma żadnego znaczenia.
? Ale!
Pozostają mi jeszcze wspomnienia.
I na podstawie tychże właśnie, wciąż żywych, jestem w stanie historię kontynuować, być może nie tak rzetelnie, jak z podporą obrazu spisanego, niemniej jednak wciąż dość sprawnie, daj Boże!
No i cóż, pojawią się wreszcie skróty.
A zatem, na czym to ja skoń...
Ekhm... Przepraszam najmocniej.
Ach! Już pamiętam.
Obeszliśmy zatem teren świątynny, odprowadzani pomocnymi okrzykami staruszka, by skierować się dalej, w niezgłębiony jeszcze głąb miasta. Z racji zaś na popularność nie tylko religijną, lecz także turystyczną Maduraju, wiele białych twarzy, jakże nieobecnych w Tańdźawurze, ponownie zaczęło jaśnieć wśród ogólnego mroku, to też moi towarzysze wyprawy na powrót zaczęli uprzyjemniać sobie czas grą w białasa. Idąc tak i prześcigając się w punktach, które przecież i tak nie miały żadnego znaczenia, minęliśmy kolejną gopurę, tym razem skierowaną na północ, równie piękną i okazałą co ta zachodnia, ale i różniącą się niemało od tej pierwszej. Elewację wieży wypełniały tysiące niezwykle barwnych ornamentów, kolumienek, małych gzymsów i tympanonów, które wszystkie razem wydawały się podtrzymywać konstrukcję kolejnych kondygnacji. Wśród tych zminiaturyzowanych form architektonicznych widniały również przedstawienia antropomorficzne, ale w zdecydowanie mniejszej ilości niż na zachodniej gopurze, co przekładało się na wrażenie, iż zdobienia bramy północnej cechował ład i uporządkowanie.
Idąc zaś dalej opuściliśmy wreszcie około-świątynną promenadę i znaleźliśmy się w mniejszych, ciaśniejszych i nieprzyjemniejszych uliczkach miasta. Z racji zaś, że gwałtownie nastawała noc, a jak wiadomo noc jest mroczna i pełna strachów, prędko zawróciliśmy, by powrócić do naszego przytulnego pokoju w Hotelu Times.
Tego wieczoru nic szczególnie ciekawego już się nie działo.
Rozpakowaliśmy nasze toboły, zadomowiając się tym samym jeszcze bardziej oraz zestawiliśmy łóżka, tak żeby nikomu z nas nie było smutno, że śpi osobno. Chyba dlatego.
Zrobiliśmy sobie także na pamiątkę wspólne zdjęcie w najbrudniejszym lustrze świata, aby i jego nadzwyczajny stan nieczystości, i naszą obecność w tym miejscu udokumentować. Gdy zaś, po niekrótkim czasie spędzonym na rozmowie lub nie-rozmowie, tj. dumaniu, telewizji oglądaniu, w karty graniu, książek czytaniu, dziennika pisaniu, zdecydowaliśmy się definitywnie pójść spać, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie na ten boski fenomen hotelowego horroru jakim był nasz pokój, sięgnąłem dłonią ku makabrycznemu, przy-łóżkowemu panelowi z wieloma przełącznikami, który wyrastał wprost ze ściany, (o którym zapomniałem wspomnieć, a który przypominał interfejs jakiejś radzieckiej maszyny do tortur) i wciskając odpowiedni przycisk, zgasiłem światło.
- Mam nadzieję, że nie nacisnąłeś tego, który otwiera drzwi do domku karaluchów. - szepnął Kuba.
Słysząc to, mrok nagle wydał mi się ruchomy.
- Dobranoc. - dodał.
Następnego dnia wstaliśmy dość późno. Tak mi si wydaje aczkolwiek nie pamiętam dokładnie. W każdym razie, ranek albo, co bardziej prawdopodobne, środek dnia był nad wyraz upalny. Odpowiedni dla tej szerokości równoleżnika gorąc, chwilowo nieobecny w Pudućeri, powrócił z nową siłą. Przygotowawszy się do drogi, wyruszyliśmy w poszukiwania jedzenia.
Podłego jedzenia dodam.
Niegdyś smacznego być może, ale teraz już podłego.
Wybraliśmy się w stronę przeciwną do wczorajszej jadłodajni i tym samym zaczęliśmy kierować się w stronę kafejki internetowej i dalej świątyni. Przy owym punkcie z najsprawniejszym złączem ogólnoświatowej sieci informacji mieściła się restauracja, która prezentowała się nad wyraz ekstrawagancko. Wyglądała bowiem jak chwilowo nieczynne zachodnie bary szybkiej obsługi. Była czysta, zadbana i kompletnie pusta. Niemniej jednak oferowała kuchnię głównie północnoindyjską, do której czuliśmy wprawdzie idealistyczną niechęć, ale która też z kolei stanowiła coś odrobinę odmiennego niż masala dose, a w tamtej nieszczęsnej chwili tak zwanego zmęczenia materiału, taka opcja pachniała nam lepiej. Niewiele lepiej.
Ale lepiej!
Weszliśmy zatem i zajęliśmy miejsca. Czekaliśmy nieopisanie długo - niekrótko jak na europejskie, restauracyjne standardy, a jak na tutejsze niemalże nieskończenie. Zjedliśmy samosy, naany oraz naanowe papki z tak zwanego ?dal?, czyli jakiejś ciecierzycy czy innej fasoli. Nic szczególnego, aczkolwiek było to smaczne i co ważne odrobinę inne.
Najedzeni skierowaliśmy się ku świątyni, by obejrzeć to co skryte za murem.
Aby wejść na dziedziniec należało jak zwykle zdjąć buty, a ponadto przejść przez specjalny barak ustawiony dokładnie przed wejściową wieżą, gdzie dokonywano przeszukania. Zakazane bowiem było wnoszenie na teren świątynny jakichkolwiek sprzętów elektrycznych, od komórek, poprzez aparaty, kamery, odtwarzacze muzyki, kończąc wreszcie na latareczkach na baterię. W baraku, mężczyzn przeszukiwał policjant, zaś kobiety, za kotarą, policjantka. Proszę sobie bynajmniej nie wyobrażać jakichś dantejskich scen, nie kazano nam niczego zdejmować ? w żaden sposób nas nie obnażano. Przeszukanie było czysto powierzchowne, niemniej jednak skuteczne, gdyż raz wymacali w mej kieszeni latareczkę właśnie, którą musiałem zostawić i której później nie udało mi się odebrać. Jakiś cwany hindus sobie nią teraz drogę do szaletu oświetla...
Gdyśmy się pierwszy raz tam wybrali, oczywiście mieliśmy ze sobą większość z tych rzeczy, których wnoszenie było zabronione. W odruchu przytomności, nie zdecydowaliśmy się jednak zostawiać ich w przechowalni, bowiem co innego klapki, co innego komórka. Z tej właśnie przyczyny nie weszliśmy od razu do świątyni, ponieważ musieliśmy zawrócić do hotelu, pozostawiać co cenne, ponownie dojść do wrót siedziby Minakszi, zostawić buty, przejść przez kontrolę...
Aj! Dużo było tego chodzenia, ale wreszcie weszliśmy.
Znaleźliśmy się na pierwszym dziedzińcu, który stanowiła dość wąską przestrzeń między murem zewnętrznym, a wewnętrznym, niczym szczególnym oczu nie przyciągającą. Postanowiliśmy obejść najpierw ową strefę między-murową, by następnie skierować się do centrum wielkiego obiektu kultu. Po drodze widzieliśmy zagrodę do krów, z żywymi krowami co ciekawe. Wewnątrz niewielkiej i zaciemnionej, kamiennej budowli gromadziły się owe święte, muczące zwierzęta. Zapach jaki się stamtąd wydobywał kojarzył się bardziej z profanum niż sacrum, ale w Indiach czystość, zarówno fizyczna jak i metafizyczna, jest pojęciem względnym. Minęliśmy okazałą gopurę południową, która wyglądała podobnie pięknie do zachodniej i zmierzaliśmy do ostatniej nieznanej nam wieży, czyli wschodniej. Tam zaś, pod monumentalnym, wiekowym zadaszeniem, wspartym na wysokich kolumnach znajdowała się strefa straganowa. Można było nabyć najróżniejsze towary wszelakie, od książek, poprzez wizerunki bogów, na gotowych, owocowych pakietach ofiarnych kończąc. Stąd mieliśmy cztery opcje wyjścia. Mogliśmy skierować się albo dalej przed siebie, gdzie dotarlibyśmy do tak zwanej hali tysiąca kolumn, albo w prawo, czyli na wschód, gdzie przechodząc przez gopurę opuścilibyśmy teren kompleksu, albo w lewo w stronę wnętrza świątyni, albo wreszcie w kierunku, z którego przybyliśmy. Wybraliśmy opcję trzecią. Uznając, że ową tajemniczą halę o tysiącu kolumn zwiedzimy kiedy indziej, przekraczając bosą stopą złoty próg mniejszej bramy, znaleźliśmy się na wewnętrznym dziedzińcu.
Tam, plan kompleksu stawał się bardziej zagmatwany. W jednym miejscu mieścił się zbiornik wodny przeznaczony do ablucji w momentach wznioślejszych albo do siedzenia przy nim i odpoczywania w chwilach zwyczajniejszych. Tuż obok z kolei znajdowało się meritum świątyni z wizerunkami bóstw, mniej ważnych - bardziej z zewnątrz, najważniejszych - w samym środku. Gdzieś indziej jeszcze jakieś zabudowania o bardziej tajemniczej funkcji, zaś całość przylegała bezpośrednio do siebie. Proszę sobie zatem nie wyobrażać jakichś wolnych przestrzeni na wewnętrznym dziedzińcu, ponieważ, w przeciwieństwie do zewnętrznego, takowych tam nie było. Wszystko zaś było mroczne, osmalone dymem świec i kadzideł palonych tu od setek lat, już nie tak kolorowe jak zdobienia bram, a ciężkie i przytłaczające, ale wciąż niezwykle piękne. Niemniej jednak, mistycyzmu takiego jakiego poszukiwaliśmy nie doświadczyliśmy.
Ale nic straconego!
Dowiedzieliśmy się bowiem, że każdego dnia wieczorem, nie pamiętam o której godzinie dokładnie, ale w okolicach dwudziestej lub nawet dwudziestej pierwszej, odbywa się procesja, w której to posąg przedstawiający boginię Minakszi obnosi się do okoła świątyni.
To słysząc, ucieszyliśmy się niezmiernie i postanawiając, iż wrócimy tu jeszcze wieczorem, opuściliśmy strefę sacrum, powracając do bardziej swojskiej profanum. Wnet wybraliśmy się na spacer, miarkując trzeźwo, że wiele czasu jeszcze zostało do momentu procesji, a wszak nasz dzień dopiero się rozpoczął. Nim jednak udało nam przejść może 100 metrów zatrzymał nas ciemny i niewysoki oraz nad wyraz tajemniczy jegomość.
-Do you want to see it? - zapytał, kierując na nas złe spojrzenie.
Nie mieliśmy pojęcia o czym mówił i nie chcieliśmy tego wiedzieć. Ignorując go, kontynuowaliśmy przerwany marsz, ale on mówił dalej.
- Temple! Do you want to see the whole temple? Do you want to take good pictures?
- Thank you. - odparliśmy. - But we've already seen the temple.
I to mówiąc poszliśmy dalej. Mężczyzna jednak był uparty.
- From the top of the roof you can take beautiful pictures. Ok? I will show you. - ciągnął.
- What roof? - zapytaliśmy.
- Here is... ? to mówiąc wskazał na niewielki, okoliczny blok. - ?my friend's shop. From the roof you have good view at the temple. You can take photos. Come. Come. - i zaczął nas prowadzić w stronę owego sklepu.
Analizując naprędce sytuację, stwierdziliśmy iż budynek, o którym mowa wygląda zwyczajnie, zaś towar, który był wyeksponowany w oknach, ograniczał się jedynie do jakichś figurek, posążków, typowych tandetek, które turysta koniecznie chce przywieźć ze sobą do domu. Poszliśmy więc za naszym przewodnikiem, a on faktycznie zabrał nas na dach budynku, skąd widok był naprawdę nienaganny.
Rozpostarł się nagle przed nami cały teren świątynnego kompleksu wraz z czterema, kolosalnymi gopurami i drugim tyle pomniejszych wież wejściowych. Zrobiliśmy zdjęcia, a uprzejmy jegomość uwiecznił także nas na fotografii, po czym zaprosił stanowczą sugestią do oglądania towarów, które oferował sklep jego przyjaciela (albo brata czy innego członka rodziny; nie pamiętam, nie ważne).
Doceniając jego przysługę nie omieszkaliśmy podziękować i ochoczym okiem zaczęliśmy spozierać na owe, jakże piękne antyki, które dumnie prezentowały się na sklepowych półkach. Niektóre figurki były naprawdę ładnie lecz zapytawszy się o cenę i usłyszawszy równowartość mniej więcej trzydziestu złotych za maleńkiego, drewnianego słonia, rezygnowaliśmy z kupowania czegokolwiek.
Potem już tylko spacerowaliśmy.
W międzyczasie zjedliśmy obiad, ale nie smakował nam.
Być może wstąpiliśmy na moment do hotelu, żeby odpocząć chwilę, szczególnie od żaru i spiekoty tamilskiego słońca.
Nuda.
Wreszcie, gdy przyszła pora owej procesji, wybraliśmy się do świątyni, wcześniej jednak odwiedzając kafejkę internetową. Nagadawszy się i natęskniwszy do syta, wyruszyliśmy na spotkanie z mistycyzmem, ale...
Spóźniliśmy się niestety!
Gdy, zdjąwszy buty, weszliśmy na zewnętrzny dziedziniec, przywitała nas jedynie cisza i ciemność. Obszedłszy wewnętrzny mur i skierowawszy się w bardziej zaludnione okolice świątyni, ujrzeliśmy wielki wóz, na którym najpewniej znajdowała się lektyka z bóstwem, popychany przez szereg mężczyzn i otoczony przez garstkę najwytrwalszych wyznawców, którzy odprowadzali boginię prawdopodobnie do miejsca spoczynku. Główna ceremonia nas ominęła.
Zawiedzeni skierowaliśmy się z powrotem do hotelu, stwierdzając że następnym razem musimy przyjść wcześniej.
Gdy zaś, będąc już w naszym przytulnym pokoju, nagadawszy się, naczytawszy, namyślawszy się, nagrawszy, napisawszy do syta, postanowiliśmy kłaść się definitywnie spać, w tym celu, każdy z nas, jak co dzień począł kierować się wpierw do łazienki, żeby oczyścić się choć trochę z wszechobecnego tutaj brudu, w szczególności zaś uzębienie. Pierwszy wstał Kuba lecz otworzywszy drzwi do świątyni dumania, nie wszedł weń, a jedynie stanął w progu i rzekł:
- Mamy gościa.
Wstaliśmy prędko, by zobaczyć kim lub raczej czym jest ów nieznajomy. Przeczuwając werdykt podeszliśmy do drzwi i spojrzeliśmy do środka.
Wielkości serdecznego palca mniej więcej, a nie wiem jak Państwo, ale ja jestem szczęśliwym posiadaczem dość dużych dłoni, o oślizgłym, połyskującym, czarnym pancerzyku, z długimi niczym wąsiska kota czółkami, o dwóch szeregach licznych włochatych nóżek, stał sobie beztrosko na podłodze karaluch.
Żaden nad wyraz szczególny okaz, ale był to pierwszy przedstawiciel tego gatunku, który odwiedził nas osobiście i któremu mogliśmy się dokładnie przyjrzeć, a poza tym, ja osobiście nieszczególnie przepadam za tego typu istotami, dlatego dość nieprzyjemnie zapadł mi jego fenomen w pamięci.
Życząc tedy powodzenia i naprędce oddalając się, słyszałem jedynie jak Kuba uzbrojony w zabójczego kapcia, długo tłukł nim o podłogę, aż wreszcie jakiekolwiek dźwięki ustały.
Czekając chwilę w trwożliwym bezruchu, nie byłem pewien, czy karaluch został ubity, czy wręcz przeciwnie ? ten który dzielnie kapciem władał, lecz po chwili wyczekiwania usłyszeliśmy głos ludzki:
- Leży. - padły słowa.
W konfrontacji my, kontra wszelkie uliczne obrzydlistwa ukonstytuował się tedy wynik 1:0.
Dzień kolejny był dniem nudy.
Przeważnie.
Wstaliśmy późno. Tak sądzę, aczkolwiek nie pamiętam dokładnie. W każdym razie zwykle kładliśmy się niewcześnie, więc i późno wstawaliśmy.
Gdy zjedliśmy śniadanie, niesmaczne, wybraliśmy się do kantoru, bowiem komuś z nas wyczerpały się rupie i musiał wymienić za nie dolary. Jedynym problemem był fakt, że kompletnie nie wiedzieliśmy dokąd się w tym celu kierować. Na szczęście przyszedł nam z pomocą okoliczny znawca okolicy. Zaprowadził nas do pozornie zwyczajnego kiosku, jednakowoż którego właściciel zajmował się ?podladową? wymianą pieniężną.
Kiedy po prędkim, acz nieoszukanym, tj. zgodnym z oficjalnym kursem waluty, transferze gotówki, w tym portfelu, który był pusty, znalazły się ponownie rupie, chcąc wyruszyć w dalszą drogę, podziękowaliśmy serdecznie zarówno sprzedawcy, jak i przewodnikowi.
Ten drugi jednak zatrzymał nas uprzejmym spojrzeniem i potarł palcem wskazującym o kciuk. Za zasłużoną przysługę wynagrodziliśmy go zatem pomniejszym banknotem i podziękowaliśmy ponownie, chcąc wyruszyć dalej. Ten jednak, wciąż wstrzymując nas swoim magicznym spojrzeniem, szepnął:
- I have very good weed for you, my friends.
Podziękowaliśmy jednak po raz trzeci i poszliśmy.
Śledząc mapę w przewodniku kierowaliśmy się w stronę, wzniesionego w XVII stuleciu, pałacu króla Tirumalaja z dynastii Najaków. Znajdował się on nieopodal świątyni Minakszi, a zatem stosunkowo niedaleko, niemniej jednak dojście doń nie było zadaniem błahym. Tego dnia upał męczył niemiłosiernie, zaś natężenie tłumu przekraczało wszelkie wyobrażenia. Idąc, przyszło nam zmagać się z ulicznymi sprzedawcami, oferującymi nam usilnie swoje towary wszelakie, ze zwykłymi przechodniami, zainteresowanymi niezmiernie naszą obecnością, z gromadą rozchichotanych dzieci, kończących właśnie lekcje, wreszcie z wszechobecną chęcią pomocy, której nie potrzebowaliśmy. Być może to wszystko przełożyło się na rezultat naszego zwiedzania. Gdy stanęliśmy przed wejściem do pałacu, ujrzeliśmy brudną, surową, wysoką na dwa piętra ścianę, przystrojoną gdzieniegdzie nieszczególnie porywającym wzorem. Osadzone weń była brama wejściowa, zabarykadowana drewnianymi drzwiami. Po bokach owej ściany wznosiło się coś na kształt wież, aczkolwiek nie wyróżniały się one znacząco i stanowiły jedynie jej przedłużenie. Całość pałacu ginęła wśród okolicznych zabudowań mieszkalnych, które uniemożliwiały zobaczenie reszty konstrukcji. Ogólnie rzecz ujmując, zabytek nie robił wrażenia. Do środka wchodziło się niewielkim, bocznym wejściem, po uiszczeniu odpowiedniej zapłaty i zakupieniu biletu w budce, z której ciekawym, acz znużonym wzrokiem spozierał na nas leciwy ochroniarz, ale proszę sobie wyobrazić, że nie zakupiliśmy biletu, nie uiszczyliśmy zapłaty i nie weszliśmy do środka.
Dlaczego nie?
Nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć.
Ale trochę szkoda, bo po fakcie dowiedzieliśmy się, że wnętrza robią wrażenie. W każdym razie jest do czego wrócić i to z lepszą wiedzą, aby nie oglądać atrakcji bezmyślnie. Poza tym, może to i lepiej dla opowieści, bo wystarczy już chyba zanudzania tymi samymi opisami kolumn i rzeźb?
Usiedliśmy za to w parczku nieopodal, do którego wstęp również nie był bezpłatny. Należało bowiem przekazać stróżowi 2 rupie, a w zamian, poza prawem wstępu rzecz jasna, otrzymywało się bilet. Proszę sobie bynajmniej nie wyobrażać jakichś ogrodów na miarę Wersalu, ponieważ park składał się z kawałka trawnika, wydeptanej ścieżki, kilku ławek i najzwyczajniejszych roślin jakie tutaj występują. Wstęp był płatny, ponieważ można było weń bez obaw, tj. pod czujnym okiem ochroniarza ? pana dziadka, odpocząć. Napotkaliśmy cały oddział ludzi leżących beztrosko na trawie albo na owej ścieżce i drzemiących sobie w cieniu, których, poukrywanych wśród krzaków i palemek, początkowo nie dało się dostrzec.
Kiedyśmy już chwilę odsapnęli, odwróciwszy się niedyplomatyczną stroną ciała do pałacu, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ledwie opuściwszy teren parku, dojrzeliśmy niezwykłą maszynę. Chociaż właściwie, była ona zwykła i nieskomplikowana, ale wydała nam się interesująca. Był nią tłok do trzciny cukrowej, a przypominał staromodną wyżymaczkę do bielizny. Grube pędy rośliny miażdżone przez dwa żelazne i uzębione walce, krwawiły obficie mętnym, brudno zielonym sokiem, który spływał do podstawionej szklanki. Zechcieliśmy spróbować tego tajemnego specyfiku.
Krzepka pani obsługująca maszynę zdziwiła się wielce na nasz widok. Podobnie zdumionym okazał się też jegomość, który wypijał właśnie swoją porcję, świeżo wyciśniętego soku trzcinowego. Jeszcze bardziej zaskoczyła ich nowina, iż chcemy owej substancji skosztować. Właścicielka urządzenia tym razem spojrzała wzrokiem zdumionym więcej niż wielce. Tak też wybałuszył na nas oczy ów amator trzcinowego soku. Następnie kobieta rzuciła zakłopotanym okiem na Hindusa, ten odrzucił podobnym okiem w babę, ja z kolei okiem niepewnym wycelowałem w moich towarzyszy, oni tymi samymi oczyma rzucali na lewo i prawo. Brakło jedynie przechodnia, który swoje oko, mocno zaniepokojone, dorzuciłby do naszego kręgu. Wreszcie wszyscy, w tym oczopląsie bezładnym, oczy skierowaliśmy na naocznego świadka wydarzenia, czyli uśpionego chwilowo przeżuwacza oczeretów. Gdyby i maszyna owa oczy otwarła trwożliwe, to byśmy dopiero wzrok mieli mętny, ale tak się nie stało, oczywiście.
Z ust kobiety padły za to słowa:
- You want it? - zapytała wskazując na trzcinę.
- Yes, please. - odparliśmy stanowczo, choć niepewnie.
Spojrzała tedy znacząco na rozkoszującego się sokiem rodaka. Ten dopił płyn i oddał szklankę kobiecie. Następnie naczynie zanurzone zostało w wiadrze stojącym obok, którego wcześniej nie zauważyliśmy, albo którego zauważyć nie pragnęliśmy, a które wypełnione było wodą jakości co najwyżej przeciętnej, w całej swej okazałości zasługującej na miano pomyj. W tychże pomyjach właśnie szklankę dokładnie nam opłukano i podstawiono pod żelazne usta maszyny. Ponownie obdarzyliśmy się nawzajem wzrokiem niepewnym, rozumiejąc tym razem jego przyczynę. W oczach lokalnych zaś, widać było już tylko wesołość.
Wyciągnęła zatem kobieta gruby trzcinowy pęd ze stosu piętrzącego się obok i skierowała jeden jego koniec ku nieruchomym wciąż walcom. Drugą ręka zaczęła energicznie obracać wielką korbą, która ożywiła straszne zębiska urządzenia. Pozostało już jedynie wepchnąć weń trzcinę, by sprawa stała się przesądzona. Ujrzeliśmy zatem scenę roślinnej tragedii i ludzkiego okrucieństwa. Trzcina wtrącona przemocą w paszczę maszynowego potwora poczęła pękać, trzaskać i zgrzytać, a jej agonalne chrupnięcia powodowały gęsią skórkę. Wypływał zeń sok strumieniami, niczym krew z zarzynanego prosiaka, a płyny owe ustrojowe biednego szuwaru ściekały do podstawionej , jakże sterylnej szklanki. Gdy ów makabryczny rytuał wyciskania dobiegł końca, pęd rośliny, niegdyś twardy i prężny, wyglądał jak wymięta tektura, zaś naczynie było po brzegi pełne. Aż trudno uwierzyć że łodyga długości łokcia mogła być taka soczysta. Pozostawało już jedynie skosztować mętnego, brudno-zielono-brązowego płynu.
I tu pojawił się problem, bo nagle jakoś wszystkim się odechciało.
Ale czyż można byłoby spać snem dziecięcym, skazawszy bezcelowo biedną trzcinkę na śmierć?
Sięgnąłem po szklankę i zbliżyłem ją do ust. Wszyscy spojrzeli na mnie, wiadomo jakim wzrokiem. Nie zastanawiając się jednak nad czymkolwiek, przyłożyłem szkło do warg i pociągnąłem konkretny łyk. Widziałem w oczach przyjaciół strach. Przełknąłem donośnie i zamarłem.
Zamarła Magda.
Zamarł Kuba.
Zamarła właścicielka straganu.
Zamarł i jegomość.
W zamarciu trwała też maszyna.
- Dziwne. - odparłem wreszcie.
- Ale dobre? - dopytywali.
- Nie wiem. Dziwne.
Sok był mdły. Nie umiem tego inaczej opisać. Dało się wyczuć niewątpliwą nutkę słodyczy, niemniej jednak dominującą tonacją była właśnie mdłość. Tak jak mętną miał konsystencję, taki miał też smak.
Po mnie soku napił się Kuba, zgadzając się jedynie z moją opinią. Magda jednakże napoju nie skosztowała, nie czując sympatii do szklanki. Musieliśmy więc wypić to świństwo we dwóch, a naczynie było pojemne. Chociaż nie powinienem chyba oceniać tego trunku tak negatywnie. Sok nie był wcale zły, choć nie był też zupełnie dobry.
Nieopodal znajdował się kościół Maryjny. Budynek był typowy jak na tutejsze standardy, to znaczy kiczowaty, czyli nieskazitelnie biały z jaskrawo błękitnymi elementami elewacji. Co ciekawe jednak, tuż obok głównego wejścia wyrastał z ziemi długi na dziesięć metrów złoty słup zwieńczony krzyżem. A nie był on bynajmniej interesujący ze względu na jego fakturę, zaś ze względu na fakt, iż stanowił przykład cudownego zapożyczenia kulturowego. W każdej bowiem świątyni hinduskiej, przed wejściem do głównej kaplicy znajduje się Kodimaram albo Dhwadźasthambam, mówiąc nieprościej. Jest to nic innego jak długi (na przykład na 10 metrów) złocony maszt flagowy, mający znaczenie symboliczne4. Oczywiście nie jest takowy zwieńczony krzyżem, niemniej jednak poza tym niewielkim szczegółem nie różni się niczym od słupa, który ujrzeliśmy przed kościołem.
I właściwie tyle.
Szanowni Państwo, co tu dużo mówić o tym dniu, jak nic się szczególnego podczas jego trwania nie przytrafiło. Upał przypiekał szaleńczo, utrudniając znacząco czerpanie przyjemności ze zwiedzania. Szwendaliśmy się zatem jak śnięci. Spacerowaliśmy po uliczkach Maduraja, tych szerokich jak i tych wąskich, tych zatłoczonych bardzo i tych zatłoczonych też bardzo, ale trochę mniej. Odwiedzaliśmy sklepy i kramy, a w jednej księgarni zakupiliśmy nawet słowniki. Chodziliśmy niespiesznym krokiem obserwując życie, jakie rozgrywało się dookoła. Przechodziliśmy przez...
- O kobieto wątpliwej cnoty! - powiedziałem cicho używając co prawda wariantu skróconego.
W jednej z dość wąskich uliczek, przy jakimś straganie stało krowokształtne zwierzę, które jednak krową nie było, z tej prostej przyczyny, że nie posiadało wymion. Przed nami stał piękny okaz, wielkiego, zdrowego, białego byka. Zanurzał akuratnie masywną głowę w jakimś kopcu piachu, uwypuklając przy tym imponujące mięśnie szyjne i rozgrzebywał sypki materiał rogami. Nie umiem powiedzieć w jakim celu dokładnie. Może dla ochłody, może dla zabawy, może... nie daj Boże... ze złości. Straganiarz który siedział metr od zwierzęcia nawet nie zwrócił na niego uwagi. Większym ewenementem dla niego była nasza obecność.
Cóż. Dzień jak co dzień. Nie ma się czego bać.
Tak myśląc przeszliśmy obok byka, zajętego rozgrzebywaniem piachu i poszliśmy dalej.
Wieczorem udaliśmy się na obiad, który, choć obiektywnie był smaczny, subiektywnie nie mógł nam smakować oraz zakupiliśmy symboliczną odrobinę alkoholu, by otruć ewentualną amebę zaaplikowaną przez wypicie soku z trzciny. Przynajmniej wierzyliśmy, że to może w czymś pomóc.
O alkoholu powiem jeszcze odrobinę, ponieważ udało nam się już ugruntować nasz gust i od jakiegoś czasu kupowaliśmy jeden i ten sam trunek. A była nim Apple Vodka. Podła perfuma, uderzająca zapachem jabłkowej gumy do żucia jeszcze przed odkręceniem butelki ? naprawdę godna polecenia. Z każdym kolejnym dniem rosła liczba buteleczek (przypominam, że objętość w Tamilnadu, tylko i wyłącznie 180 ml.), z których, nie chwaląc się, wzniosłem imponującą wieżę w kącie pokoju.
Następnego dnia, nic szczególnie porywającego się nie wydarzyło...
?Znowu? No ile można! Nuda!?
O przepraszam! Proponowałem koniec już jakiś czas temu, tak więc proszę nie mieć do mnie pretensji.
Ale z drugiej strony, jest to faktycznie dość przykre zjawisko, ponieważ Maduraj oferuje naprawdę wiele atrakcji do zwiedzenia i przeżycia. Niemniej jednak upał, jak i przede wszystkim nasza niewiedza wynikająca z niedoświadczenia oraz Wielkiego Ducha Spontaniczności, czyli minimalnego planowania, pokierowała nas na stragan z owocami. A był on oddalony spory odcinek drogi od hotelu Times. Po wstaniu i zjedzeniu czegoś niesmacznego wyruszyliśmy w stronę rzeki Wajgaj, czyli na północny wschód od Świątyni Minakszi.
Szliśmy najkrótszą trasą, tj. wzdłuż szerokiej i ruchliwej ulicy, co znacznie wzmagało ogólne zmęczenie. Po drodze zatrzymaliśmy się przy kiosku, aby odsapnąć, siorbiąc zimną Coca-Colę. Sprzedawca miał pomalowane paznokcie i samemu był nienagannie umalowany. Zdumiało nas nie tyle to, iż przysadzisty mężczyzna nosił nieskromny makijaż, ale fakt, że żaden z pozostałych klientów nie zwracał na to niecodzienne zjawisko szczególnej uwagi.
Gdyby człowiek ów nosił ubrania kobiece i krzątał się gdzieś w okolicy świątyni tudzież zajmował niewieścimi sprawami, posądzić można by go było o bycie hidźrą5. Ten jednak odziany był po męsku i trudnił się fachem zwyczajnym. Może dopiero przygotowywał się do roli hidźry? A może po prostu pomalował sobie paznokcie i facjatę.
Nie wiem.
Chodźmy!
I poszliśmy.
Po drodze zaś, (a droga była długa i męcząca) ujrzeliśmy wóz ciężarowy, zapakowany ładunkami o niewiadomej zawartości, które, ustawione jeden na drugim, wznosiły się na wysokość drugiego piętra niewielkiego budynku. Bez żadnych pasów czy zabezpieczeń, ma się rozumieć. Na górze zaś, siedziało dwóch mężczyzn, którzy uśmiechali się do nas gdy robiliśmy zdjęcie pojazdowi.
Potem zaś dotarliśmy już do targu, który postanowiliśmy minąć, uznając iż chcemy jeszcze odrobinę pospacerować. Owoce zaś mieliśmy kupić w drodze powrotnej by nie maszerować ze zbędnym obciążeniem. Wybraliśmy się zatem nad rzekę, która płynąć miała dosłownie tuż obok. I proszę sobie wyobrazić nasze zdumienie, kiedy, wydostając się z wąskich, budowlano-ulicznych trzewi miasta i stając na środku długiego mostu, okazało się, że takowa nie istnieje.
Rozciągała się przed i za, i pod nami szeroka i niezagospodarowana dolina, przepoławiająca Maduraj na pół. Na porosłym zielona trawą dnie rzeki dojrzeliśmy kobietę rozwieszająca tudzież rozkładającą pranie, gdzieś indziej niewielką kolorową świątynię wzniesioną na podwyższeniu, którą w porach deszczowych najpewniej opływała woda, dalej mały kurhan albo pomnik, a wszędzie pasące się bez celu konie (czy konie się pasą?) i wszechobecne śmieci, śmieci i śmieci. Zobaczyliśmy nawet starszego jegomościa, który kąpał się w rzece.
Jakże mógł to robić, skoro koryto było wyschnięte na wiór?
Otóż wodę przyniósł sobie w wiadrze i przy jej użyciu obmywał się starannie, stojąc idealnie na środku rzeki. Lekki wiatr przyjemnie, acz nieznacznie ochładzał atmosferę.
Wśród kurzu i pyłu nieustannie wzniecanego przez hordę żwawych pojazdów, przeszliśmy na druga stronę ?wodnej? arterii. Zastanawialiśmy się czy rzeka, która utworzyła i tworzy najpewniej w mokrzejszych porach, tak szerokie koryto, może zniknąć całkowicie latem? Wszystko na to wskazywało, aczkolwiek sądziłem, że strumyk jakiś przynajmniej ostać się powinien. Zdaję sobie sprawę jak najbardziej z istnienia rzek tymczasowych, ale to na jakichś pustyniach co najwyżej, a nie w w miejscu, gdzie na mapach ciągnie się ewidentnie gruba niebieska linia przecinająca calusieńki stan, od gór na zachodzie, aż po ocean na wschodzie! Tym bardziej, że widywaliśmy już rzeki znacznie mniejsze, a nie były one wyschnięte. Ale co zrobić?
Nie ma, to nie ma.
Idziemy.
Gdy pokonaliśmy niekrótki most i stanęliśmy po drugiej strony rzeki, która nie była rzeką, nie ujrzawszy niczego szczególnie różniącego się od części miasta, z której przybyliśmy, postanowiliśmy zawrócić, jednakowoż inną drogą, by nie czynić naszej wyprawy kompletnie bezsensowną. A zatem, ponownie wtłoczyliśmy się w ciasne, brudne i hałaśliwe uliczki Maduraja. Traf chciał, że nieopodal, a właściwie tuż obok mostu pierwszego mieścił się drugi. Tymże właśnie, po niedługim być może spacerze po nowej stronie, postanowiliśmy powrócić. Zanim jednak na niego wkroczyliśmy ujrzeliśmy dwie rzeczy ciekawe.
Odnaleźliśmy zaginioną rzekę!
To ta pierwsza z ciekawych rzeczy, choć rzeka, by rzec rzeczowo, niezbyt ?rzecznie? się prezentowała.
Niewielka odnoga, a właściwie na wpół przypadkowy kanał, po brzegi wypełniona była niezliczoną ilością śmieci. Po dokładniejszej obserwacji dało się dostrzec leciutki ruch niezgłębionych odpadków, dzięki któremu możliwe było wywnioskowanie, że faktycznie, gdzieś tam płynął strumień. Nic dziwnego, że leciwy mężczyzna, który wybrał się na orzeźwiającą kąpiel w rzece, zabrał ze sobą swoje wiadro, ze swoją wodą.
Drugą z rzeczy ciekawych był budujący się budynek, a właściwie rusztowanie wokół owej budowli w budowie.
Wyobraźmy sobie, że dziecku kilkumiesięcznemu co najwyżej daliśmy do zabawy zapałki. Zapytać mógłby ktoś rozsądny, w jakimże celu miałoby się tym narzędziem destrukcji niewinne niemowlę obdarowywać, skoro wszelakie audycje telewizyjne i nietelewizyjne przed takimi zabiegami przestrzegają? Otóż w celu bynajmniej nie destruktywnym a konstruktywnym!
Daliśmy zatem dziecku wieku skromnego zapałki (zabrawszy opakowanie umożliwiające zapłon i obserwując czujnym okiem jego dalsze poczynania; proszę się nie obawiać o zdrowie bobasa ? to tylko przykład) i poprosiliśmy, aby skonstruował przy ich użyciu wieżę.
A jeśli nie wieżę, to co??
Na przykład domek albo zamek dla plastikowych rycerzyków, albo pałac dla księżniczki zabawek, albo garaż dla samochodziku zabawki, albo gospodarstwo dla zabawkowych zwierzątek, albo stodołę dla małych krówek ? zabaweczek, albo kurnik dla kurek do zabawy, albo chlewik dla małych zabawowych poślątek, albo miniaturowy sejm dla dużych niezabawnych świnek, albo jakoś tak... Albo cokolwiek innego!
No właśnie co?
Na przykład cholerne rusztowanie wokół budującego się budynku!
O! Właśnie to!
Wyobrazili sobie państwo taką konstrukcję?
Tak?
To... tamto rusztowanie było do tego zupełnie niepodobne...
? z tej prostej przyczyny, że dziecko co najwyżej kilkumiesięczne żadnej wieży by nie skonstruowało, nie mówiąc już nawet o rusztowaniu wokół budowli w budowie.
Gdybyśmy jednak zaprosili do tej zabawy chłopca albo dziewczynkę w wieku lat kilku, kto wie czy nie wyszłoby z tego coś podobnego do tego, co zobaczyliśmy. Rusztowanie owe wzniesione zostało z tysiąca wyglądających na zmurszałe, zbutwiałe tudzież spróchniałe belek, przytwierdzonych do siebie, nie wiedzieć w jaki sposób ? siłą boską chyba, które wyginało się od pionu przy każdym z owych spojeń i we wszelkie możliwe kierunki, nie posiadając rzecz jasna żadnych umocnień, pomostów albo drabinek ułatwiających pracę na wysokości. Tak chybocąca się konstrukcja sięgała niemalże dachu budynku, czyli odległości od gruntu równej pięciu lub sześciu pięter. Aż szkoda, że nie dane nam było zobaczyć nań robotników, choć może całe szczęście?
Obejrzawszy obie z ciekawych rzeczy, przeszliśmy wreszcie przez most na drugą, tj. właściwie pierwszą stronę miasta. Powróciliśmy tedy na targ z owocami, gdzie przy jednej z zatłoczonych uliczek, rozstawiło swoje prowizoryczne stragany kilkunastu handlarzy tudzież handlarek. Poza wspomnianym towarem spożywczym, nabyć można było również niezliczoną ilość wizerunków niezliczonej ilości bóstw, w jakimkolwiek rozmiarze, od zupełnie malutkich, do ogromnych, które oferował jeden ze sklepów.
Myśmy jednakowoż kupili jedynie owoce.
Ale za to jakie!
Wielkie!
A właściwie bez przesady.
Ale duże niewątpliwie.
Były to dwa zdrowe melony, równie niechory ananas, kilka mango i pewnie jakaś guawa dla zapachu. Tak obładowani, rozpoczęliśmy podróż powrotną do hotelu Times, by oddać się naszej kolejnej owocowej uczcie.
Wieczorem zaś, a jak wiadomo zmierzch zapada tu rychło, spotkaliśmy się z Andżeliką...
Albo, jak ona by wolała pewnie, z Angeliką.
Albo było to któregoś innego wieczoru, nie pamiętam dokładnie.
W każdym razie!
? z naszą koleżanką ze studiów, która przyleciała do Indii ze swoim chłopakiem przed nami i również po nas miała Indie opuścić, ponieważ jej wyprawa trwała dwa miesiące. Nasze trasy zwiedzania pokryły się zatem, jedynie częściowo.
Spotkaliśmy się przed wejściem do świątyni, skąd wielce rozradowawszy się wzajemnie na swój widok i wymieniwszy się stwierdzeniem: ?jaki ten świat mały?, udaliśmy się na krótki spacer po Maduraju. Przyznam szczerze, że nie pamiętam, czy to wtedy, czy nie wtedy, tj. czy z Andżeliką, czy bez niej (bowiem szybko się z nimi rozstaliśmy), przeżyliśmy wreszcie wspomnianą procesję świątynną, ale to nie ważne!
Czas, jak już zdążyłem wspomnieć, płynie tutaj inaczej i nie ma właściwie żadnego znaczenia, tak jak punkty w grze w białasa.
Na pewno udaliśmy się na posiłek, który najpewniej składał się z ryżu i papki, ewentualnie z papki i placka, i sambaru, rzecz oczywista. Później zaś albo wcześniej wybraliśmy się do świątyni.
Przechodząc raz jeszcze dokoła po zewnętrznym dziedzińcu (boso, ma się rozumieć), weszliśmy do wewnętrznych pomieszczeń. Tam zastaliśmy sporą liczbę osób modlących się już na ?do widzenia? albo odpoczywających w spokoju. Oświetlane słabym światłem starych żarówek przestrzenie, skąpane były w półmroku, z którego groźnymi obliczami spozierały na nas rozliczne rzeźby bóstw.
Stanęliśmy przy złotym Kodimaramie, czyli w pomieszczeniu bezpośrednio przylegającym do głównej kaplicy, do której baliśmy się wejść. Tam przyszło nam czekać niemało, choć może czas, w tym niecodziennym miejscu, zdawał nam się znacznie wydłużać. Pytając o procesję, wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, co skłoniło nas do pozostania. Ilość wiernych jednak, skończywszy ostatnie modły albo odpowiednio odpocząwszy, malała z każdą chwilą. Myśmy jednak trwali w naszym czekaniu, wierząc że czekając, doczekamy się.
I doczekaliśmy się.
Nagle, nie wiedząc czy świątynia wali się nam na głowy, czy dosięgnął nas wreszcie nieopisany gniew bogów, czy jedno i drugie, usłyszeliśmy straszny huk, który z każdą chwilą przybierał na sile. Wnet rozbrzmiało nieopisane skrzeczenie, jakby stado niewinnych baranków bestialsko zarzynano za ścianą, a wraz z nim donośne klekotanie i dzwoniące brzęczenie.
Ludzie zaczęli wstawać z posadzek i gromadzić się przy nas. Potem zobaczyliśmy źródło owej kakofonii.
Z obszaru dla nas niedostępnego, czyli z głównej kaplicy wyłonił się szereg postaci ubranych od pasa w dół jedynie, nie licząc cienkiego sznurka oplecionego wokół ich torsów. Każdy z nich dzierżył inny atrybut, którym dzielnie władał. Pierwszy z braminów niósł potężną kadzielnicę, z której, kołysanej nieustannie na lewo i prawo, wydobywał się gęsty, ale i niezwykle aromatyczny dym. Za nim podążał człowiek trzymający wachlarz albo coś podobnego, którym wymachiwał cały czas nad głową. On też, nie wiem czy od początku, czy potem dopiero, melorecytował donośnie jakieś święte teksty. Potem pojawiła się dwójka braminów, którzy trzymali niewielką lektykę, na której najpewniej znajdował się posążek Minakszi, aczkolwiek zasłonięty był gustownie przystrojonym baldachimem, tworzącym miniaturowy namiot. Wreszcie, za tą czwórką szli muzycy, a było ich trzech bodajże. Pierwszy, uzbrojony w pokaźnych rozmiarów tubę, wyglądającą jak misterne połączenie trąbki i piszczałki, w każdym razie w instrument dęty, stanowił źródło owego skrzeczenia, którego opisać nie sposób. Drugi niósł średnich rozmiarów bęben, który obstukiwał jedną dłonią, wyposażoną w jakieś drewniane pierścienie wzmacniające dźwięk. Raz uderzał w membranę, raz w drewnianą obudowę instrumentu, powodując na przemian bębnienie i donośny klekot. Ostatni, także dobosz, przytwierdzony był do większych rozmiarów kotła, który z impetem okładał drewnianym trzonkiem, tworząc straszliwy huk. Gdzieś tam jeszcze, nie pomnę w czyjej dłoni, dojrzeć dało się pęk świecących blaszek albo coś na kształt tamburynu, który potrząsany dzwonił brzęcząc.
Cała ta rozdzwoniona, rozbrzęczana, rozklekotana, rozśpiewana, piszcząca, świszcząca, hucząca, dymiąca procesja, przeszła tuż obok nas i zniknęła zaraz w przejściu, prowadzącym do kolejnych pomieszczeń i korytarzy świątyni. Za nimi podążył tłum wiernych, a my wraz z nim. Otoczeni zostaliśmy delikatnie kiwającymi się głowami pielgrzymów, wdzierającą się w uszy rytmiczną kakofonią, gęstniejącym dymem kadzideł i czuliśmy rosnący mistycyzm.
Gdy osiągnęliśmy obszar sadzawki do ablucji, tłum nagle zatrzymał się i zagęścił. Wszyscy zgromadzili się wokół szeregu braminów. Lektykę trzymano teraz nad rozrysowaną na posadzce mandalą. Jeden z kapłanów recytował odpowiednie wersety, inny energicznie wachlował bóstwo (być może był jeszcze jeden odpowiedzialny za tę funkcję), rozwiewając przy tym obłoki dymu, muzycy zaś nieustępliwie katowali instrumenty. Tłum zaś, a wraz z nim i my, stał i przyglądał się temu spektaklowi. Po kilku minutach recytację przerwano (ale nie muzykę) i skierowano się dalej, po dziedzińcach aż do miejsca spoczynku bóstwa, gdzie odstawiono lektykę i wydobyto z namiotu posąg, który złożono w odpowiednim miejscu, celem jego spoczynku najpewniej. Tego już dokładnie nie widzieliśmy, bowiem przy tej czynności ostała się garstka jedynie najwytrwalszych wiernych, większość zaś rozeszła się w swoje strony. My również udaliśmy się do hotelu, radzi z nowego przeżycia i zaspokojeni sporą porcją mistycyzmu lecz jeszcze nie syci.
Następny dzień, był dniem ostatnim naszej wizyty w Maduraju. Spędziliśmy go zatem na kupowaniu upominków i wysyłaniu pocztówek. Udaliśmy się tedy do krawca, u którego Magda zamówiła ładne i przewiewne spodnie z cienkiego materiału, które wypada określić mianem gaciochów (takie z niskim krokiem). I mnie czekał tam odbiór towaru, bowiem podobne okrycie kończyn dolnych zachciałem kupić mojej Marcie. Poszliśmy tam zatem i nabyliśmy materiałowe wyroby. Krawiec był niezwykle sympatyczny, aczkolwiek wyglądał tak, jakby znana mu była większość tamilskich zakładów karnych.
Potem postanowiliśmy wysłać pocztówki.
Zakupienie takowych nie było jednak proste, ponieważ żaden sklep nie oferował tego rodzaju asortymentu. Najwyraźniej Hindusi nie nawykli do wysyłania sobie kartek ze zdjęciem po jednej i chłodną odrobiną ciepłych słów po drugiej stronie. Na promenadzie wokół świątyni spotkaliśmy jednak człowieka, który sprzedawał całe zestawy pocztówek. Wszystkie były do siebie niezwykle podobne, to znaczy każda przedstawiała świątynię Minakszi, każda raziła denną jakością i potworną kolorystyką. Niemniej jednak, z racji na deficyt tego towaru, nabyliśmy od pocztówkowego dilera kilkanaście sztuk. Poszliśmy zatem na pocztę, gdzie kupiliśmy znaczki i nakreśliwszy słów kilka pozdrowień do najbliższych, wsadziliśmy kartki do wielkiej czerwonej skrzynki.
Potem zaś został nam jedynie spacer, oglądanie, ewentualnie kupowanie tandetek i oczywiście obiad.
- Nie no ja już nie mogę! - powiedział Kuba.
- Ale czego nie możesz? - zapytaliśmy.
- Nie mogę żreć już ani ryżu, ani tych placków, ani papek, ani ryżu, ani, co gorsza, masala dose!
Popatrzyliśmy na siebie ze zrozumieniem i smutkiem.
- No ja też nie mogę. - przyznałem.
- Ani ja. - dodała Magda.
Zamilkliśmy zatem i zasępiliśmy się.
- Muszę zjeść mięso. - dodał po krótkiej pauzie Kuba.
- Co? - zdumiałem się wielce.
- Co? - nie mniej zdziwiła się Magda.
- Mięso. - powtórzył znacząco Kuba.
- Ale jak to mięso? - dopytywałem wciąż zdumiony.
- No tak to! Mięsne! Mięso z mięsa!
- Chcesz jeść indyjskie mięso? - zapytała Magda.
- No właśnie? Przecież to samobójstwo. - dodałem.
- Ech! - tyle powiedział.
Ale mięsa nie zjadł. Choć chciałby.
Ja też bym chciał.
Magda najpewniej nie, zważywszy na jej wegetarianizm, co nie zmienia faktu, że nikt nie miał ochoty spożywać rzeczy wymienionych przez Kubę.
Ale spożyliśmy.
Nic innego nie było.
Wieczorem zaś, a był to długi wieczór, po połowicznym spakowaniu się i zakupieniu lekarstwa na ubój bakterii niepożądanych, rozmawialiśmy ze złością i tęsknotą.
- Wiecie co zrobię po powrocie? - znów zaczął Kuba.
- Co takiego? - zapytaliśmy.
- Zjem wielkiego, ociekającego tłuszczykiem schabowego, takiego, którego da się wreszcie pokroić i zatopić w nim zęby, do tego górę świeżo ugotowanych ziemniaczków, z których unosić się będzie delikatna mgiełka pary i jeszcze jakąś sałatę czy cokolwiek innego zielonego, czego nie wiedziałem od ponad dwóch tygodni.
- Nie mów mi nawet takich rzeczy! - zaszlochałem niemalże.
- A powiem! Bo już nie mogę!
- A jaka zupa? - zapytała Magda.
- Zupa? - powtórzył Kuba.
- Zupa! - Wykrzyknąłem już niemal płacząc.
- Każda! Rosół na przykład.
- Rosół! - pisnąłem jak niemowlę. - Długo gotowany, na kurze i mięsku wołowym, z marcheweczką, pietruszką, porem...
- Włoszczyzną tak zwaną. - ktoś odparł.
- ? i z makaronem, i z natką do posypania, i z taką delikatną smużką tłuszczu na wierzchu! Ach! - przerwałem, być może celem wypłakania się.
- A potem - kontynuował Kuba - bym sobie dokładał ziemniaków. A po ziemniakach, jeszcze więcej ziemniaków. I wpieprzałbym same te ziemniaki, aż łzy by mi ze szczęścia leciały.
- A wiecie za czym ja teraz tęsknie? - powiedziała Magda. - Może to dziwne... nie podejrzewam, że podzielicie mój entuzjazm... ale za najprostszą moją potrawą - studenckim przepisem, czyli gotowaną marchewką z ziemniakami.
- No mówię właśnie! - odparł Kuba. - za ziemniakami!
- I marchewką! - dodałem, by nie umniejszyć znaczenia tego warzywa w diecie.
- Tylko to znowu taka papka będzie. - powiedział Kuba, krzywiąc się odrobinę.
- No może trochę tak. Ale za to dobra. Swojska! - skwitowała Magda.
- Obiad, obiadem. - odrzekłem filozoficznie. - Sam jeszcze nie wiem, co bym najchętniej zjadł, ale powiem wam, że jak ujrzę znów pieczywo, to chyba ucałuję pierwszy bochen chleba, który wpadnie w moje ręce.
- Chleb! - wnet wykrzyknięto.
- A cóż to jest?! - dodał ktoś, nie wiadomo czy żartem, czy serio.
- A na chleb... - kontynuowałem.
- Oj na chleb to dopiero można! - usłyszałem rozmarzony głos.
- No tak, - przyznałem ? ale dla mnie w szczególności chleb ze schabikiem pieczonym, a na to przyprawa bogów, czyli, rzecz jasna, chrzan. O królowo kanapek! - rozpłynąłem się w jedzeniowych fantazjach.
- Albo po prostu szyna - odparł Kuba.
- Albo ser - dodała Magda. - i sałaty odrobina.
- Albo ser i szyna, i sałata... - ciągnął Kuba.
- I schabik i chrzan. - dodałem.
- Nie za dużo na jedną kromkę? - ktoś zapytał, ale ja nie odpowiedziałem, gdyż przerwano mi kolejnym westchnięciem.
- Gołąbki! - wykrzyknął znów Kuba.
- Nie! - odparłem defensywnie, czując nieprzyjemnie cudowną obręcz zaciskającą mi się na żołądku.
- Tak! - znów wrzasnął Kuba.
- Nie mów mi takich rzeczy! - błagałem.
- Albo pierogi! - dodała Magda.
- Boże, litości! - kwiliłem. - Królestwo za pieroga!
- Ale bym po rusku wszamał. - stwierdził Kuba z żalem.
Tym stłumił mój apetyt, więc odparłem:
- A ja za ruskimi nie przepadam.
- Ale mówisz o pierogach, czy dziatwie mateczki Rosji?
Zastanowiłem się nad tym chwilę, lecz gdy chciałem odpowiedzieć, że chodziło oczywiście o pierogi, usłyszałem trafne stwierdzenie Magdy:
- Na pewno wszystkich pogodziłyby z kapustą i grzybami.
- Och tak! Jak na Wigilijnym stole. - dodałem.
Wnet zrozumiałem, że popełniłem błąd, tym niemniej było już za późno na naprawienie szkód jakie tym stwierdzeniem wyrządziłem. Słowo się rzekło! Nie tylko poczułem, lecz także widziałem, a nawet słyszałem jak na wspomnienie o Wigilii, wszyscy przełknęli ślinę.
- Karp jak smakuje każdy wie, ale za karpia oddałbym teraz wiele ? rzekł cierpkim głosem Kuba.
- Śledzik w oleju z cebulką ? szepnąłem i zamknąłem oczy, lecz ich obraz widziałem jeszcze wyraźniej.
- Grzybki. Smażone. - dopowiedziała Magda.
- Smażone grzybki. - powtórzył jak echo Kuba ? Bigos! ? dodał od siebie.
- I jeszcze sałatka jarzynowa! - krzyknąłem.
Tu nastąpił regres emocji pośród moich towarzyszy lecz bynajmniej nie u mnie.
- Nie. Ja zdecydowanie nie przepadam ? odrzekli zgodnie.
- Jak to? - odparłem zdumiony.
- No po prostu.
- Nie. No po prostu nie! No jak można nie lubić sałatki jarzynowej? - pytałem, rzucając na nich oczyma ogarniętymi szaleństwem nieomalże.
- No można. - odrzekł Kuba. - Nie lubię, ponieważ jest tam za dużo tego wszystkiego. Gotowana marchewa, pietrucha, groch, ziemniaki, jajca i jeszcze zalane po brzegi majonezem. Ciężkie to wszystko jak cholera!
- Dokładnie. - podsumowała Magda.
- Nie znacie się i tyle. - odparłem niemal obrażony.
- O zupach zapomnieliście znowu. - rzekła znów Magda.
- No tak. Wigilia bez barszczu z uszkami to jak kanapka ze schabikiem bez chrzanu!
- Co ty z tym chrzanem tak ciągle? Chrzanowy terrorysta! - zaatakowali mnie.
- A ćwikłę lubicie? - ktoś zapytał.
- Cóż. Generalnie wszelkie połączenia z chrzanem uważam za udane. - odparłem.
- A jakże!
- A wszystko tylko popić kompocikiem z suszu.
Tu nastąpiła cisza. Niedługa wprawdzie i rychło przerwana kolejnymi zwierzeniami się z kulinarnych fantazji, niemniej jednak podsumowująca jakby naszą wieczorną, a potem nocną dyskusję. Czy znienawidzony przez wszystkie dzieci na świecie, czy lubiany ogólnie przez dorosłych albo dojrzewających kompot z suszu, każdemu bez wyjątku powinien przywoływać miłe wspomnienia. Poszczególne potrawy smakują rzecz jasna wyjątkowo na wigilijnym stole, co nie zmienia faktu, że można je spożywać i w inne dni kalendarza. Kompotu z suszu natomiast nie. Przynajmniej ja nie słyszałem, żeby ktoś go pił kiedy indziej. I właśnie dlatego, czy chce się tego, czy nie, napój ten jest w pewien sposób kwintesencją świąt. Jakkolwiek idiotycznie to zabrzmi, powiem że Boże narodzenie ma smak kompotu z suszu.
I karpia.
Bo z karpiem jest w sumie podobnie.
Ale o co właściwie chodzi?
O piękno polskiej kuchni i o szpetotę żarcia papek, do diabła!
Następnego dnia wstaliśmy, spakowaliśmy się, zjedliśmy podłe śniadanie, wymeldowaliśmy się, okulbaczeni bagażami wybraliśmy się na dworzec autobusowy, zlokalizowaliśmy nasz pojazd i wsiadłszy do niego, niebawem wyjechaliśmy z miasta.
Tak, głodni, opuściliśmy Maduraj.
- A tak naprawdę, to trochę krócej.
- Wcielenie bogini Parwati ? małżonki Śiwy.
- Śiwa, Śiwa ? jak ktoś zapomniał i się nie domyśla.
- Z racji na wakacyjną porę, nie docierałem do żadnych szczególnie rzetelnych źródeł, dlatego proszę tego przypisu nie traktować zbyt poważnie. Kodimaram jest łącznikiem między światem doczesnym, a boskim; symbolem męskiej energii witalnej w świątyniach śiwaickich, (innymi słowy imponującym przyrodzeniem Śiwy); symbolem Trimurti (Brahma, Wisznu, Śiwa); wreszcie masztem flagowym na którym wywiesza się proporce przy specjalnych okazjach i świętach.
- Mówiąc w dużym skrócie, mężczyzna który obrał trudniejszą drogę życia. Hidźrowie, czyli osoby symbolizujące dwupłciową istotę boską, od setek lat mają swoje miejsce w społeczeństwie indyjskim i cieszą się niemałym szacunkiem. Pojmowani jako trzecia płeć, nie są postrzegani jako homoseksualiści ? mogą nawet wychodzić za mąż.
Przeczytaj koniecznie Planeta Indie cz. 7.
Obejrzyj zdjęcia Planeta Indie.