Podróż była ciężka. W momencie kiedy zadowoleni zajęliśmy miejsca na tyle pojazdu, próbowaliśmy wcisnąć nasze bagaże na półki ulokowane przy suficie. Kuby plecak zmieścił się jak zwykle bez problemu, Magdy, mimo usilnych starań, niestety nie, a mój...
A mój też wszedł bez problemu!
Cha! I co? Zdumieni?
Niepotrzebnie. Oczywiście, że się nie zmieścił...
Tak też, widząc puste w znacznej większości siedzenia autobusu, uznaliśmy, że nic złego się nie stanie, jeśli plecaki będą podróżowały obok nas, zajmując jedno miejsce, niczym istota ludzka.
Przeliczyliśmy się.
Tuż przed odjazdem, gdy udało nam się już kupić bilety, zaczął zalewać wnętrze pojazdu istny potok ludzi, który w mgnieniu oka zajął swoją objętością wszystkie pozostałe miejsca siedzące oraz cały korytarz. Prędko podniosły się krzyki, że jedno miejsce jest przecież wolne, tj. to właśnie gdzie umiejscowiliśmy bagaże. Głosy protestu były niewątpliwie słuszne, ale proszę mi wierzyć, że te bagaże ni jak nie chciały się zmieścić w miejsca do tego przeznaczone. Nie mogliśmy ich natomiast trzymać na kolanach, nie z powodu przygniatającej ciężkości nawet (szczególnie mojego molocha), ale ze względu na fakt, iż oparcia siedzeń znajdowały się w zbyt niewielkiej odległości od siebie, żeby takie rozwiązanie wprowadzić w czyn. Proszę pamiętać, że przestrzenie tutejsze kalkulowane są w odniesieniu do ciemnych i niewysokich Hindusów. Na jednym miejscu mieścił się zatem albo jeden biały człowiek albo jeden z naszych przerośniętych plecaków. Później dopiero wpadliśmy na pomysł, aby plecaki umiejscawiać pod siedzeniami, ale i to nie zawsze się udawało, a teraz, w tym tłoku, rozwiązanie takie nie mogłoby zostać zrealizowane. Kontroler biletów zażądał jednak, aby bagaż umieścić tam, gdzie jego miejsce. Kuba zatem, bowiem on siedział z brzegu, dla demonstracji jedynie spróbował raz jeszcze wepchnąć feralne plecaki na górne półki, a gdy mu się to nie udało spojrzał na mężczyznę, jakby chciał zapytać: ?co dalej??. Ten polecił, aby przenieść je na przód autobusu, bowiem tam rzekomo miejsca nie brakło.
Brakło.
Kuba wrócił szybko z jednym z plecaków, który początkowo chciał tam zostawić, stwierdzając trzeźwo, że przy szaleńczej jeździe oraz otwartych drzwiach (a raczej braku drzwi w ogóle), nie mogłoby się to dobrze zakończyć. Tłum protestował coraz głośniej.
W akcie desperacji, zdecydowaliśmy się wreszcie na wykupienie tego miejsca. Poprosiliśmy o jeszcze jeden bilet. Kontroler słysząc to nagle złagodniał i z chęcią odsprzedał nam nadprogramowy świstek papieru. Po tej scenie, jedna tylko pani protestowała jeszcze zapalczywej, pozostali natomiast, widząc chyba nasze zmęczenie i nieprzyzwyczajenie, jak i przede wszystkim faktyczny rozmiar bagaży (szczególnie mojego), zobojętnieli. Owa kobieta zaś, która najgłośniej krzyczała, wysiadła po chwili na pobliskim przystanku.
W ten sposób, w mało przyjemnej atmosferze i w ścisku, przez cztery godziny jechaliśmy do Ćidambaramu. Za oknem rozciągały się piękne krajobrazy, wciąż jednak, w wielu miejscach zbezczeszczone brzydotą śmieci albo wszechobecną agitacją polityczną. Gdy tylko opuściliśmy Pudućeri, z głośników autobusu zaskrzeczała głośna, zdecydowanie zbyt głośna dla naszych słabych europejskich uszu, tamilska muzyka, która ?uprzyjemniała? nam jazdę, już do samego jej końca. Zaczęło się za to rozpogadzać i trzydniowa niepogoda, z wolna stawała się tylko wspomnieniem. Ja zaś czułem się już naprawdę dobrze.
Po czterech, mączących godzinach pierwsza część podróży dobiegła nareszcie końca. Szczęśliwi wylaliśmy się wraz z potokiem ludzi na skwarną powierzchnię dworca autobusowego lecz gdy nacieszyliśmy się już wolnością kończyn, posmutnieliśmy trochę na myśl, że jesteśmy dopiero w połowie drogi. Mieliśmy plan dotrzeć do Tańdźawuru prędko, zwiedzić wszystkie atrakcje jakie oferowała miejscowość, przenocować, a rankiem następnego dnia wyruszyć dalej na południe. Niestety, stojąc około godziny szesnastej na dworcu w Ćidambaram, zrozumieliśmy, że będziemy musieli przenocować dwukrotnie. Teraz jednak, wciąż znajdując się praktycznie w tym samym miejscu, co wysiadłszy z autobusu, stanęliśmy przed zadaniem odszukania środku naszego dalszego transportu. Przeczytawszy na betonowym gzymsie dworcowego parawanu napis ????????? (Tańdźawur ? dla niedomyślnych), zatrzymaliśmy się tam, czekając. Po chwili jednak Kuba zapytał się jednego z kontrolerów biletów, szwendającego się bez celu tu i ówdzie o interesujący nas autobus. Ten, wskazując miejsce gdzie staliśmy, odparł:
-Wait here. 10 minutes it will come!
Dla pewności, ja z kolei zapytałem jakiegoś kierowcę, spacerującego beztrosko naokoło swej maszyny, o to samo i on również odrzekł podobnie.
Dwie osoby.
Tyle ludzi powinno wiedzieć o celu naszej podróży.
Tylu osobom przecież tę informację zdradziliśmy.
Gdy przyjechał, przyozdobiony w ten sam napis co gzyms, autobus, zorientowawszy się od razu o celu tegoż pojazdu, zaczęliśmy się ku niemu kierować, zaś cały dworzec rozkrzyczał się nagle setką głosów tych niewysokich i ciemnych, którzy z radością wskazywali nam rozklekotaną maszynę.
-Tańdźawur! Tańdźawur! - wyciągając palce w kierunku dokującego autobusu, wołali sprzedawcy okolicznych sklepików, sprzątacze dworca, zwykli pasażerowie, tak samo jak my czekający na swój transport oraz rzecz jasna wspomniane dwie osoby.
Cała wieś chyba, w ciągu 10 minut dowiedziała się dokąd zmierzamy. Byliśmy najpewniej, największym wydarzeniem dnia.
Gdy zajęliśmy miejsca, ponownie na tyle pojazdu, wpadliśmy na ów pomysł, na który w drodze z Pudućeri jeszcze nie wpadliśmy, tzn. postanowiliśmy ułożyć nasze bagaże pod siedzeniami. Zmieściły się! Wprawdzie, jak się po chwili okazało, nie było to konieczne, gdyż tym autobusem podróżowało znacznie mniej Tamilów niż poprzednim. Całe szczęście, rzecz jasna.
Ściśnięci w zbyt małych jak na nasze przydługie ciała siedzeniach, jechaliśmy kolejne trzy godziny, przez co zmęczyliśmy się nie na żarty. Gdy zaczęliśmy się już radować ze zwiastowania, przez rozliczne budynki opatrzone adresami kończącymi się charakterystycznym zestawieniem znaków ?????????, zbliżającego się końca eskapady, Magda, w sposób nagły i niepokojący, zaczęła przeszukiwać kieszenie spodni jak i zawartość podręcznej torby.
- Nie mogę znaleźć telefonu. - stwierdziła wyraźnie zdenerwowana, nie przestając sprawdzać wszystkich miejsc gdzie ów takowy powinien być.
- Może do torby schowałaś? - zapytałem.
- Nie. Miałam go w kieszeni na pewno. Przed chwilą go używałam.
- Co się dzieje? - zapytał Kuba, który zajmował siedzenie za nami.
- Nie mam telefonu - powtórzyła Magda.
- A gdzie go miałaś?
- W kieszeni.
- Słuchajcie, ja słyszałem jakby takie, delikatne stuknięcie czegoś o podłogę. Jakoś przed chwilą. Może upadł? - powiedział.
Po tych słowach, dosłownie w przeciągu ułamka sekundy, zanurkowaliśmy głowami pod siedzenia.
- Widzicie coś? - spytał znów Kuba.
- Nie. - odparliśmy.
- Weźcie do mnie zadzwońcie! - zakończyła tę chaotyczną wymianę nieskładnych zdań Magda.
Kuba wyciągnął telefon i zaczął dzwonić, podczas gdy ja, wciąż buszując pod siedzeniami, wypatrywałem w brudzie i kurzu telefonu. Pozostali pasażerowie zaczęli pomagać nam w poszukiwaniach, domyśliwszy się najwyraźniej przyczyny naszego niecodziennego zachowania. Na nasze podobieństwo wtykać poczęli głowy pod siedzenia, celem zlokalizowania zguby. Niektórzy służyli komórkami z wbudowanymi latarkami, by teren poszukiwań nieco rozświetlić.
Jakieś dziwne gadanie. - odparł Kuba z przytkniętym do ucha telefonem. - Po indyjsku baba mi gada.
To nie była dobra wróżba, która niestety przepowiedziała i werdykt. Komórki Magdy nie odnaleźliśmy. Autobus opuścili już wszyscy pasażerowie, a gdy i my znaleźliśmy się na ciemnym, pustym jak na indyjskie standardy dworcu, poddaliśmy się ostatecznie.
Nie pozostało nam nic innego, jak uznać komórkę za bezpowrotnie zaginioną w akcji.
Niechaj spoczywa w pokoju!
- Pewnie wypadł mi z kieszeni, a potem, przez to, że drzwi nie ma, wypadł też z autobusu i leży gdzieś teraz w krzunach. - oznajmiła ze smutną akceptacją w głosie Magda.
Wciągnęliśmy wnet bagaże na plecy i wyruszyliśmy na poszukiwanie tuk-tuka.
Znaleźliśmy jednego. Jednego, jedynego na całym dworcu. Nie mając specjalnego wyboru, podeszliśmy doń i podaliśmy adres hotelu, znany nam z przewodnika. Po kilkunastu minutach jechania przez obcą nam jak dotąd, wszechobecną, dziką, dantejską ciemność oraz ciszę, dotarliśmy do lepiej znanego nam hałasu i zgiełku. Hotel nazywał się Ramanth. Był eleganckim wieżowcem (to znaczy, że miał więcej niż trzy piętra) o pomieszczeniach naprawdę europejskiego standardu. Wchodząc do naszego pokoju, który mieścił się na piątym piętrze, po raz pierwszy tutaj, dało się nie tylko spostrzec, lecz także poczuć świeżość i czystość. Niemniej jednak czuliśmy się podle, (szczególnie Magda), więc nie ciesząc się specjalnie z niczego, resztę wieczoru spędziliśmy jedząc kolację, która była przeciętna (dotarło do nas, że ćennajskie smaki mogą już nie powrócić) oraz pijąc kapkę alkoholu, a dokładnie jakąś podłą tutejszą whisky, by złagodzić nerwy.
Następny dzień był dniem zwiedzania.
Czego dokładnie, zapytają Państwo?
Cha!
Analizując naprędce tekst wstecz, widzę, że faktycznie dotąd trzymałem Państwa w niewiedzy i jedyny obraz miasta jaki naszkicowałem, to ten, który przedstawia je jako zapadłą dziurę, gdzieś w mrocznym sercu Tamilnadu. Niech zatem ciemność zostanie rozjaśniona!
Tańdźawur słynie z wielkiego kompleksu świątynnego poświęconemu Śiwie, wybudowanego za czasów świetności dynastii Ćolów, czyli około VIII w. n. e., jeśli mnie pamięć nie myli, ale ręki sobie uciąć nie dam.1
Wpierw jednak postanowiliśmy zwiedzić okoliczny pałac, ale tym razem nie wiem już zupełnie za czyjej świetności wzniesiony, niemniej jednak przewodnik podawał czasy nie aż tak odległe jak w przypadku świątyni. Wcześniej zaś dane nam było poznać rumor i zgiełk centrum miasta, w którym to rezydowaliśmy. Najpierwej jednakowoż zjedliśmy śniadanie, które było przeciętne, niestety. Co gorsza, tutejsza kuchnia zaczynała nas nudzić, by nie powiedzieć męczyć swoją monotonią. (Przynajmniej z długoterminowego punktu widzenia. Proszę sobie zadać pytanie i na nie odpowiedzieć: ile można jeść papki i placki na śniadanie, obiad czy kolację?)
Miasto, a właściwie miasteczko było faktycznie mniejsze i lżejsze w obiorze niż pozostałe dwa. Marne sto, góra dwieście tysięcy mieszkańców wyraźnie przekładało się na procent tłumu, hałasu czy ogólnego bałaganu.
Choć powinno się odliczyć od tej statystyki ścisłe centrum, które utrzymywało w tych kwestiach, wysoki, indyjski poziom. Gdy zanurzył się człowiek odrobinę w głąb pomniejszych uliczek, okolica stawała się spokojniejsza i jakby cichsza... Nie.
Cichsza nie.
Ale spokojniejsza!
W każdym razie ? do rzeczy! Wybraliśmy się wreszcie do wspomnianego pałacu, który, z powierzchowności przynajmniej oceniając, był niemożliwy do oszacowania w odniesieniu do epoki. Składał się on bowiem z pionowej, dość sporej wieży, liczącej sobie, sądząc po ?brudocie? kamienia, kilka wieków oraz zupełnie innej, piramidalnej kopule o charakterystycznie indyjskiej elewacji, która była nieskazitelnie biała i czysta, czym wskazywała wyraźnie na swoje późniejsze wzniesienie (ewentualnie na niedawną restaurację), a także wszelkiej innej, niesprecyzowanej, nieco europejskiej obudowie. Po drodze nawet, to znaczy już na terenie pałacu, minęliśmy siedzibę straży pożarnej. Najbardziej zaintrygował nas przeciwpożarowy motor, z całym ekwipunkiem używanym przy poskramianiu ognia, to znaczy wyposażony głównie w gaśnicę. No może dwie. Istny zabójca płomieni.
Ogólnie rzecz ujmując ? nuda, ale Magdzie udało się dorwać egzemplarz Tolkappijam2, na skromnym książkowym straganiku, który mieścił się na dziedzińcu. Rozradowała nas za to niezmiernie trójka małych, około siedmioletnich chłopców, którzy w momencie gdy my, człapiąc z wolna w upale, spoceni i zziajani, przeszliśmy starczym niemalże krokiem, dwa niewielkie dziedzińce, odpoczywając przy tym po drodze, oni przebiegli ową trasę w tę i z powrotem, znikając nam z oczu i pojawiając się ponownie, chyba z pięć razy. Dystans, który łącznie pokonali, nie zaprzestając biegu musiał byś naprawdę spory, a mimo to wciąż niezmęczeni gonili się w tę i we w tę bez przerwy, rozradowani i uśmiechnięci. Gdy chcieliśmy im zrobić zdjęcie, zatrzymywali się i stojąc w uścisku, nie bez pewnej dozy nieśmiałości pozowali, by zaraz potem zabawę kontynuować.
A był to piękny widok.
Wiecie Państwo dlaczego?
Nie wiecie?
To ja Państwu powiem dlaczego.
Te dzieciaki być może nie mają nic. Albo mają niewiele, aby nie odbierać im nawet w domysłach tej resztki rzeczy, które posiadają. Mimo to, dzień w dzień mogą biegać po ulicach, klepiskach, placach czy wspomnianych dziedzińcach, całkiem boso, ale z ogromnymi uśmiechami na twarzach.
Niech Państwo wierzą lub nie wierzą, ale ta beztroska radość była piękna.
Uraczywszy zatem oczy powierzchowną atrakcyjnością pałacu, wybraliśmy się wreszcie do świątyni. Kiedy, kierując się w stronę przeciwną, udało nam się ponownie przebrnąć przez centrum hałasu, zgiełku, ciasnoty i tym samym miasta, po chwili spaceru dotarliśmy do celu, który już z zewnątrz zrobił na nas wrażenie, a który swą prawdziwą monumentalność i świetność ukrywał głęboko za wysokim murem. Przebłysków jednakże owej wspaniałości, dostarczały nam dwie potężne, przysadziste wieże wejściowe oraz widok szczytu piramidalnej kopuły kaplicy głównej, którą w całej okazałości ujrzeliśmy niedługo potem. Całość była koloru piaskowo-brązowego, co stanowiło niemałą odmianę dla krzycząco kolorowych (co nie znaczy, że brzydkich, rzecz jasna) elewacji świątyń, które dotąd przyszło nam podziwiać. Wraz z potokiem wiernych jak i niewiernych, czyli turystów, tych hinduskich i tych nie całkiem, przelaliśmy się przez odrzwia pierwszej bramy, by znaleźć się na wąskim dziedzińcu między murem wewnętrznym a zewnętrznym. Gdy zaś wchodziliśmy, oczom naszym ukazał się piękny słoń. Ku uciesze wszystkich zajadał się pomidorkami, które zapewnił mu jego opiekun, a gdy rozgniatał w paszczy słodkie, czerwone warzywa, radośnie machał przy tym uszami. Nie wiem, czy ze względu na ucztowanie, czy na piękno okolicy, czy wreszcie na przystępną pogodę, słoń ów wydał nam się całkiem szczęśliwy, a oglądanie go przynosiło bezwstydną uciechę, nieobecną przy obserwowaniu egzystencji zwierzęcia z Pudućerri.
Jeden z hindusów, niosąc na rękach swojego kilkuletniego syna, zmierzał ku temu nadzwyczajnemu okazowi fauny, by ten, przychylnym skinieniem trąby, podopiecznego pobłogosławił. Wyraźnie przerażony chłopiec protestował stanowczo, wierzgając się w ramionach ojca i zaciskając trwożliwie usta, a gdy poczuł nagle delikatne dotknięcie w główkę, rozwrzeszczał się na całego. Niezłośliwie bynajmniej a serdecznie, wesołym śmiechem skomentowali to zdarzenie i wszyscy zebrani dokoła, i my, i ów tatuś, i nawet sam trębacz chyba.
To był ostatni słoń, którego przyszło nam zobaczyć podczas całego naszego pobytu tutaj... Chociaż nie!
Przepraszam. Będzie jeszcze jeden, ale właściwie nie powinno się go liczyć, więc...
Więc!
Nacieszeni pociesznym zwierzęciem, skierowaliśmy się do przechowalni, by oddać obuwie, a potem, boso wkroczyliśmy na główny dziedziniec.
Gdy pośród gęstego tłumu (przeważnie niewysokich i ciemnych hindusów) przechodziliśmy przez drugą bramę, pokonując kilkanaście metrów chwilowej ciemności, źrenice nasze ogarnęło chwilowe oszołomienie. Przemieszczając się w półmroku, przestały sprawnie przekazywać skąpany w ostrym świetle obraz u wylotu przejścia, tak też nie patrząc specjalnie przed siebie, zaczęliśmy podziwiać wytworne, starotamilskie znaki, wyciosane z pradawną skrupulatnością w gładkich kamieniach ścian i sufitu. Wreszcie, gdy przebrnęliśmy przez ten długi w swej krótkości korytarz wejściowej wieży i znaleźliśmy się na zewnątrz niego a wewnątrz już kompleksu, przystanęliśmy na moment. Oczom naszym ukazał się ogromny, liczący sobie kilka hektarów, główny dziedziniec świątynny. Dokładnie na wprost od nas, czyli od wejścia, wyrastała z podłoża (to będzie tandetny epitet, ale...)...zapierająca dech w piersiach, niezwykła, kamienna konstrukcja. Obiekt prezentował się następująco: wzniesiona na planie mniej więc prostokąta budowla, podzielona była na podłużną część przejściową, zwieńczoną sklepieniem płaskim, do której wejście skrywał kolumnowy ganek, do którego z kolei prowadziły niewysokie schody. Kończył się ów fragment, jak go nazwałem ? przejściowy, pomieszczeniem skrywającym w sobie posąg bóstwa, które przykrywała najwyższa, piramidalna kopuła, bliższa gwiazd o zdecydowanie ponad 50 metrów, zwieńczona czymś świetlistym, czego, nieprzyzwyczajony jeszcze do nadmiernej jasności i wrażeń wzrok nie był w stanie rozpoznać. Całość zaś przystrajała niezliczona ilość rzeźb i ornamentów. Wejście do tejże konstrukcji, która stanowiła najważniejszy punkt owego miejsca kultu, czyli kaplicę boga Śiwy, przesłaniał nam niewielki, kolumnowy pawilon, ze spoczywającym weń Nandinem3, czuwającym nad spokojem swojego pana.
Wzdłuż muru otaczającego dziedziniec ciągnął się osłonięty korytarz, popstrzony ciemniejszymi punktami, które, podszedłszy bliżej, okazywały się wnękami, w których mieściły się wizerunki wszelkich pozostałych bóstw. Na dziedzińcu mieściły się także, wzniesione przed wiekami ciężką pracą krępych, robotniczych rąk, dwie małe, wolnostojące kaplice, umiejscowione po lewej i prawej stronie od tej, stanowiącej domostwo boga najważniejszego, a co z tym idzie ? epicentrum wyznaniowych modłów i inkantacji. Nie pamiętam, komu te bliźniacze obiekty były poświęcone, więc nie powiem ? nie chcę kłamać.
W sąsiedztwie kaplicy głównej, mieścił się także skrawek zieleni, porosły zadbaną i skoszoną trawą, na której ochoczo siadywali, strudzeni najwyraźniej oddawaniem czci albo zwyczajnie chętni postoju, rozliczni hindusi. Nim weszliśmy do wnętrza któregokolwiek z budynków, właściwie przed podjęciem jakiejkolwiek akcji, przyczyniającej się w mniejszym lub większym stopniu do szeroko pojętego zwiedzania, postanowiliśmy, na wzór tutejszych, również usiąść na tej sztucznej łące, by w spokoju podumać.
Spokój jednak nie był nam przeznaczony.
W chwili gdy z ruchomych białasów, przeistoczyliśmy się gwałtownie w białasów statycznych, zostaliśmy, rzec można, zaatakowani przez bandę ciemnych i niewysokich, ale i serdecznie uśmiechniętych hindusów, w liczbie ponad dwakroć liczniejszej od nas. Obsiadli nas bezzwłocznie dookoła, objęli radośnie, przytulili czule i wciskając nam po kolei, nie wiadomo po co, kwiatek do ręki, który kazali dzierżyć wysoko w górze, by piękna jego płatków nijak nie przysłonić, pozowali do zdjęcia, a my, chcąc nie chcąc, wraz z nimi. Jeden z nich, przy użyciu aparatu scenę tę uwiecznił, a gdy błysnęła lampa fleszu, wymienił się i miejscem, i zadaniem z kolegą, by również znaleźć się na fotografii. Kuba moment ten wykorzystał i podał nowemu fotografowi swoje urządzenie, byśmy również obraz ten udokumentowany posiadali. I posiadamy! Całe szczęście, bo stanowi w istocie jeden z dwóch największych pamiątkowych skarbów, jakie z sobą do domu przywieźliśmy.
Z racji rosnącego zainteresowania ogółu naszą obecnością, gdy tylko sesja zdjęciowa dobiegła końca, podziękowawszy i pożegnawszy się, daliśmy nogę. Samoistnie nastąpiła zatem pora zwiedzania. Obejrzawszy w pierwszej kolejności masywnego Nandina, skierowaliśmy się w stronę głównej kaplicy. By znaleźć się na progu wejścia, musieliśmy wpierw pokonać niewysokie schody, a wraz z przybliżaniem się do celu, rosła liczba ciemnych twarzy przejętych wzniosłością chwili. Gdy przystanęliśmy na górze, mając za plecami wiernego byka, sporą część rozległego dziedzińca oraz dwie wieże wejściowe, a przed sobą gęstą czerń nieoświetlonego wnętrza monumentalnej kaplicy, zawahaliśmy się.
Czy na pewno możemy?
Czy otaczające nas hordy wiernych nie okażą nam wrogości?
(Wreszcie i przede wszystkim), czy nie spadnie na nas gniew Śiwy, którego ze spokoju wytrącić nietrudno?
Nic z tych rzeczy! Widząc zachęcający gest ręki obecnego tam przewodnika, który oczywiście chciał nam zaoferować swoje usługi, ignorując go, weszliśmy, by znaleźć się wpierw w owej części przejściowej. Ciemna, chłodna i cicha sala, swej całkowitej obszerności nie zdolna ukazać, przesłaniana niezłomnie przez wiecznie obecny mrok, budziła podziw. Odruchowo zaczęliśmy porozumiewać się szeptem, przełączeni jakby na ten niemy tryb przez żywy mistycyzm miejsca. Przed nami widać było przejście do korytarza prowadzącego do centrum świątyni, gdzie spoczywało bóstwo. Wraz z piskiem latających pod sufitem nietoperzy i cichym mruczeniem przez szereg wyznawców mantr, ruszyliśmy przed siebie. Idąc gęsiego, wśród watahy rozmodlonych hindusów, zostaliśmy doprowadzeni do skrzyżowania korytarzy. Po lewej stronie znajdowało się wyjście boczne, które wąskimi schodami prowadziło wprost na dziedziniec.
Co skrywała wnęka na prawo? Nie pamiętam.
Na wprost natomiast, mieściła się komnata, do której wstępować mogli jedynie bramini. Komnata boga Śiwy. Kątem oka jedynie, bowiem w chwili gdy tłum, celem złożenia pudźi, gwałtownie zaczął się zagęszczać, przyspieszonym krokiem rozpoczęliśmy ewakuację, dojrzeliśmy fragment wielkiego posągu lingi4. U jej podnóża piętrzyły się kwiaty i owoce, zaś rozliczne znicze słabo rozświetlały mroczne i zadymione wnętrze sanctum santorum świątyni.
Opuściliśmy główną kaplicę, a zszedłszy wąskimi schodkami z powrotem na poziom gruntu, poczuliśmy nieokreśloną ulgę. Niecodzienną dla białego człowieka mocą, przepełnione są niewątpliwie tutejsze świątynie. Spacerując, zaczęliśmy zwiedzać resztę kompleksu.
Gdyśmy się już napatrzyli i nadziwili wszelkimi cudami architektonicznymi i niearchitektonicznymi, słowem szeroko pojętym bogactwem tam obecnym, odebrawszy buty, opuściliśmy świątynię.
Wieczór, wraz z ustępującymi na korzyć nocy promieniami słońca, rychło ogłaszał zwiastowanie pory mroku. Tego dnia nic ciekawego się już więcej nie wydarzyło, zatem dla uczczenia ulotnej teraźniejszości, jak i niedawnej przeszłości oraz niedalekiej przyszłości, kupiliśmy szczyptę alkoholu, by grdyką zroszoną wśród toastów szczęście przywołać, nieszczęście odganiając. Nie tylko już za zdrowie wznosiliśmy buteleczki, lecz także za rzeczy niezgubione, by takimi pozostały.
Warto jeszcze wspomnieć, tak już zupełnie a propos, o niezanikającej agitacji politycznej. Tańdźawur mianowicie, jest miastem, w którym, nie wiem czy siedzibą, ale na pewno popularnością szczyci się partia opozycyjna, na czele której stoi ?keptan? Vidźajakanth ? były aktor twardych, męskich, tamilskich filmów akcji. Jeśli chodzi o program owego ugrupowania politycznego, to wątpię aby różnił się czymkolwiek od tegoż, wdrażanego w życie przez obecnie rządzących. Innymi słowy jest pewnie tak samo nacjonalistyczny (choć w tym przypadku, być może jeszcze skrajniej) i populistyczny. Niemniej jednak, sama postać pana Vidźajakantha jest warta wspomnienia, ze względu na jego niezaprzeczalną przywódczą prezencję, o której świadczą wielkie plakaty wyborcze, na których jego wizerunek, na wzór chyba tych z państw totalitarnych, zaciśniętą pięścią grozi spoglądającemu nań tudzież patrzy dumnie i niebezpiecznie, gdzieś w dal, na wszystkich tych, którzy mu się sprzeciwiają.
Następnego dnia, wstawszy rano, spakowawszy się sprawnie i zjadłszy niezbyt smaczne, niestety śniadanie, wybraliśmy się na dworzec, a tam, zająwszy miejsca w odpowiednim autobusie, wyruszyliśmy w dalszą drogę na południe ? do Maduraju.
Tak opuściliśmy Tańdźawur.
- Myli. Z XI wieku. Dobrze, że sobie ręki nie dałem uciąć bo... bo bym teraz k. nie miał ręki!
- Traktat o gramatyce ? jeden z najstarszych na świecie (datowany na ok. III w. p.n.e. - III n.e). (Minie wiele czasu rzecz jasna, zanim ktokolwiek z nas będzie mógł z niego zrobić użytek, ale pamiątka przednia)
- Byk Nandin jest wahaną (wierzchowcem) Śiwy, zawsze strzegącym spokoju jego i jego małżonki ? Parwati. Praktycznie zawsze umieszcza się jego posąg przed świątynią, oczywiście jeśli owa poświęcona jest Śiwie.
- Linga (m. ?cecha/znak/phallus?), oznacza męski organ płciowy i symbolizuje boską, pro/kreacyjną siłę, której uosobieniem jest ? Śiwa. (?) Jest symbolem pro/kreacyjnej siły na wielu poziomach: biol., psychicznym i kosmicznym. W ikonografii przedstawiana jest w postaci okrągłego słupa z zaokrąglonym czubkiem, zwykle umieszczonego w niszy symbolizującej joni, czyli żeński organ płciowy. L. Związana jest z symboliką drzewa kosmicznego (aspekt męski), wyrastającego z ziemi (aspekt żeński). Kult l. Występują głównie w śiwaizmie. (...)
[z: Mały słownik klasycznej myśli indyjskiej, T. Herrmann, J. Jurewicz, B. J. Koc, A. Ługowski, WN Semper, Warszawa 1992] Przytaczam fragment rzetelnej definicji, by bardzo pokrótce wyjaśnić czym jest ów tajemniczy twór, nie zgłębiając się już w zawilsze szczegóły, gdyż nie wiem czy to Państwa interesuje. Ciekawych mogę zawsze odesłać tutaj, choćby żeby pokazać, jak to wygląda.
Przeczytaj koniecznie Planeta Indie cz. 6.
Obejrzyj zdjęcia Planeta Indie.