Dzień bodajże ósmy naszej wyprawy, w którym to, po niekrótkiej, wyczerpującej i przede wszystkim przerażającej autobusowej przejażdżce, zawitaliśmy do Puducherry, czyli rozdział V

Szaleństwo, pęd, wstrząsy i strach. Te cztery słowa, w sposób niewątpliwie niepełny, ale zbliżony do rzeczywistości, pokrótce mogą opisać podróż tamilskimi autobusami międzymiastowymi. Kierowca zdecydowanie ogarnięty szaleństwem, (bowiem zdrowym umysłowo człowiekiem nie można określić kogoś, kto z obojętną wprawą przedziera się przez uliczny rozgardiasz, mknąc z niewyobrażalnym pędem ? niemożliwym, wydawać by się mogło, dla tak rozklekotanej maszyny), niewzruszony prowadził autobus, wstrząsając martwą jak i żywą, słowem wszelaką zawartością swych trzewi, na każdym, przypadkowym bądź celowym wertepie, budząc w niej, tj. w tej ożywionej części zwanej pasażerami, prawdziwy, pierwotny lęk. Oczywiście, w niewielkim, europejskim procencie owej materii podróżującej, czyli w nas, bowiem przeciętnego Tamila nie wzruszała zaistniała sytuacja.

By pokrótce opisać to doświadczenie, można by przyrównać je do przejażdżki wesoło-miasteczkową kolejką górską, zwaną z angielska rollercoasterem. Szaleńcza podróż, która raz po raz, brutalnie ciskała bezwładnymi korpusami pasażerów pod sam sufit pojazdu, by wnet potem wcisnąć ich wzmożoną siła grawitacji głębiej w fotele, trwała ponad trzy godziny. Gdy dzieliło nas już niewiele od przywyknięcia do takiego stanu rzeczy ? podczas krótkich i ulotnych chwil zapomnienia o strachu, wystarczyło raz rzucić okiem przez przednią szybę, by spostrzec, że przez zdecydowanie większą część drogi, autobus znajduje się po prawej stronie jezdni. Przypominam Państwu, że w Indiach ruch jest lewostronny. Teoretycznie.

Widoki za oknem były interesujące, acz w pewnym stopniu także rozczarowujące. W chwili gdy udało nam się wygramolić, w odrobinę jeszcze wolniejszym, miejsko-autobusowym tempie, z (o dziwo) nie nieskończonego Ćennaju, po raz pierwszy ujrzeliśmy tamilską wieś. Była ona dość brzydka, niestety. Choć skromna mnogość palm i ryżowych plantacji faktycznie zaczynała gdzieniegdzie wyrastać, to wciąż dominowały brud, syf i jakieś takie przygnębienie nieokreślone. Z drugiej strony, być może tęskniliśmy już za stolicą. Być może wreszcie, tj. z trzeciej strony, taki odbiór okolicy zawdzięczam przytłaczającemu kaszlowi oraz nadchodzącemu zewsząd deszczowi. Na myśl o tym drugim, zaczynałem się akurat cieszyć, bowiem być może? Być może ?być może? być nie może tak często w tekście, a przynajmniej nie powinno?

W każdym razie, wiele wskazywało na to, iż prawdopodobnym było, że powietrze oczyści się choć trochę.

Większość drogi przespałem, będąc zmęczony wczesną porą wstania i wymęczony kaszlem. Gdy zbliżaliśmy się do celu, zaczęło wreszcie padać. Niezbyt obficie, co prawda, ale po raz pierwszy od czasu przylotu do Mumbaju, czuć było świeżą wilgoć w powietrzu. Chociaż nie? Po raz pierwszy w ogóle. Świeżość jest zdecydowanie ostatnią kwestią, jaka kojarzyć by się mogła z Mumbajem. Po trzech i pół godziny szaleńczej przejażdżki kolejkowo-górskim autobusem międzymiastowym, dotarliśmy nareszcie do Puducherry.

Gdy blaszany potwór, zawitawszy na dworzec, zasnął definitywnie, wygramoliliśmy się zeń i wciągnąwszy na strudzone ramiona nielekkie (a nawet zdecydowanie ciężkie ? przyp. Plecy) plecaki, wyruszyliśmy w kierunku postoju tuk-tuków.

Przejrzawszy jeszcze w drodze nasz przewodnik, wybraliśmy hotel, do którego zarządziliśmy u jednego z ryksiarzy podwiezienia - za 100 rupii. Umiejscowiwszy bagaże na tyle samochodziku i zająwszy miejsca przeznaczone dla pasażerów, w nagłym poderwaniu się żółtego stworzonka, włączyliśmy się w uliczny wir, zdecydowanie mniej rwący niż ten ćennajski.

Przejażdżka trwała dwie minuty. Ganga Guest House, czyli nasze domniemane miejsce noclegu, znajdował się bowiem niezwykle blisko dworca autobusowego. Na mapce dołączonej do przewodnika, odległość ta również wydawała się niewielka. Niemniej jednak takie same dystanse na rozpisce ulic Ćennaju, mierzyło się w kilometrach. Zapomnieliśmy przewartościować skali. Innymi słowy: ?No kto mógł przewidzieć??. Tak czy siak, wytargowawszy ?okazyjne? 100 rupii, tyle właśnie zapłaciliśmy.

Weszliśmy do środka. W obszernym zadaszonym patio przywitał nas serdecznym uśmiechem ciemny, niewysoki i wąsaty Hindus, zaś jego syn, przeżywający na oko rozkwit osiemnastej wiosny życia, w przeciągu minuty ugościł nas wesołym i bezmyślnym ?Hi!?, chyba z dziesięć razy.

Okazało się, że były dostępne miejsca, więc w ciągu kolejnych dwóch chwil - mówiąc precyzyjnie, znaleźliśmy się w pokoju, który okazał się naszym przez następne kilka dni. W przedsionkowej strefie transgranicznej pomiędzy drzwiami prowadzącymi na patio, a wyjściem na balkon, mieściła się pojedyncza prycza, szafa i stolik, zaś w zonie stricte wewnętrznej, królewskie łoże podwójne, a tuż obok ? skromna i wąska łazieneczka z sedesem europejskiego modelu. Całość (poza świątynią dumania, rzecz jasna) chłodziły dwa, wyrastające z sufitu wiatraki, a ogół przestrzeni przedstawiał się nad wyraz klimatycznie, słowem indyjsko. Tak sobie tutejsze wnętrza wyobrażaliśmy jeszcze przed wyjazdem ? ciut mrocznie, o orientalnych kształtach.

Zostawiliśmy bagaże i zapłaciliśmy wstępnie za jedną noc. Ktoś z nas poszedł załatwić formalności, tj. poza uiszczeniem odpowiedniej kwoty, przedstawił również swoje dane osobowe poparte paszportem. Mówiąc ?ktoś z nas?, mam na myśli Kubę lub Magdę, bowiem ja, chorzejąc kaszlnie padłem bez życia na jednoosobowy tapczan. Zasnąłem.

Obudzili mnie po chwili, gdy udało się załatwić owe formalności, a także i przede wszystkim, gdy zlokalizowali z pomocą przewodnika interesującą nas restaurację. Po wcale niekrótkiej podróży, byliśmy wszak wielce głodni. Nie wiem jak odczuwali ów stan pustoty żołądka moi towarzysze wyprawy, aczkolwiek ja, zważywszy na fakt, że rano nie byłem wstanie nic przełknąć, pałałem istną żądzą pałaszowania. Wspomnianą restauracją, miała okazać się pizzeria, ponieważ mieliśmy ochotę skosztować czegoś europejskiego. Nie pragnęliśmy jakoś szczególnie odmiany smaku, jeno formy posiłku. Proszę mi wierzyć, że papka i placek, nawet najlepsze, mogą się trochę znudzić.

Przetrwawszy jakoś serię najserdeczniejszych ?hi!?, którymi zaatakował nas, opóźniony chyba w rozwoju, syn gospodarza, wyszliśmy na ulicę. Nie no, przepraszam. Nie powinienem oceniać chłopaka tak surowo. Musiał się strasznie cieszyć z obecności białasów?

- Hi! Hi! Hi! Hi! Hi! ? powtarzał bez ustanku.

- Hi. ? odpowiedzieliśmy definitywnie, będąc już jedną stopą na zewnątrz.

Młody hindus, rozradowawszy się niezmiernie z nawiązanego dialogu, z jeszcze większym entuzjazmem, machając obiema rękami, dodał (dla odmiany):

- Hi! Hi! Hi! Hi?

Opóźniony. Tak.

Nasz wymarsz, ma się rozumieć, opóźniony nieznacznie był, gdyż ktoś z nas musiał się wrócić po coś niezbędnego do?

-Hi! Hi! Hi!

? pokoju.

Gdy jednak zabrawszy co trzeba, zamknął ten ktoś ponownie drzwi na kłódkę i wracając przez?

- Hi! Hi! Hi! Hi!

?patio, wydostał się ostatecznie na zewnątrz, wyruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia.

Nad nami nagromadziły się gęste chmury burzowe, a hałas miasta zakłócały co chwila potężne grzmoty. Mimo to, gnani głodową siłą napędową, parliśmy niestrudzenie naprzód. Udało nam się pokonać 100 metrów. Potem przygniotła nas ściana wody. Hektolitry płynnej ochłody lały się z nieba niczym z prysznica, nie ostawiając na nas ni suchej nitki. Wróciliśmy pędem do hotelu, gdzie powitał nas znajomy głos:

- Hi!

- Hi. ? odparliśmy smutno.

- Hi! Hi! ? zawtórował, a potem dodał: - Rain!

?Coś ty? Nie może być!? ? pomyślałem, patrząc na chłopaka złym okiem. Chwilowa irytacja prędko ustąpiła jednak miejsca zaskoczeniu ? ?więc jednak potrafi powiedzieć coś więcej niż ?hi??.

- Hi! ? wypowiedział tym razem nie chłopak, a jego wąsaty ojciec, który właśnie wszedł na patio, prawdopodobnie celem ustawiania rozlicznych donic, które miały gromadzić nadmiar wody zalewającej posadzkę. ? Rain! - dodał

- Hi! ? dokrzyczał jakby przytakująco syn.

?Intrygujące!? ? pomyślałem. ? ?Toż to musi być najprawdziwsza żywa skamieniałość jakiegoś pierwotnego sposobu komunikowania się, kiedy to nie wykształciły się jeszcze bardziej skomplikowane struktury słowotwórcze. ?Hi? jako powitanie. ?Hi? jako pożegnanie. ?Hi jako potwierdzenie, ale też jako negacja. ?Hi? jako określenie czegoś? czegokolwiek. ?Hi? jako ?hi? lub jako ? nie-hi?. How hi, do diaska? High hi! Sieg Hi!

- Hi. ? odrzekła ostrożnie w kierunku wąsacza Magda.

?Oho! Czyżby zamierzała się z nimi komunikować? Myślałem, że będziemy stąd czym prędzej wiali!? ? pomyślałem.

- Hi. ? dodał wnet Kuba.

?Cholera! On też? Co jest grane? O czym nie wiem??

- Hi. ? odparł znów wąsacz.

- Hi! Hi! ? wykrzyknął radośnie młodzieniec, spoglądając jednocześnie na mnie, jakby na wpół przychylnym spojrzeniem.

?Nie patrz tak na mnie! Ja w to nie będę grał!? ? krzyknąłem w myślach. ? ?Ale co jeśli się na mnie obrażą? Coś mi zrobią? Co jeśli rzucą na mnie klątwę, przez co już całe życie będę komunikował się za pomocą jednego słowa i, za przeproszeniem, ?Hi? z tego będzie!??

Spanikowałem.

- Hi. ? odchrząknąłem z trwogą.

- Hi! Hi! Hi! ? odkrzyknął zwycięsko młodzieniec.

Rozległ się wnet ogłuszający grzmot, jakby przypieczętowujący moją porażkę.

Okazało się, że pizzę można zamówić do hotelu i w tym właśnie celu Kuba z Magdą rozpoczęli rozmowę z właścicielem Ganga Guest House, który posiadał ulotkę z pożądanym numerem telefonu. Gdy moi kompani załatwiali kwestie jedzeniowe, ja trwałem w swoich chorobowych majakach, wzmaganych psychotycznymi powitaniami rzucanymi nieustannie przez młodzieńca. Słyszałem jak wąsaty właściciel spiera się z kimś z obsługi pizzerii, przekazując nasze zamówienie. Wszyscy, jeśli mnie pamięć nie myli, wybraliśmy pizzę wegetariańską. Gdy hindus, z uśmiechem przekazawszy nasze zamówienia, rozłączył się, oznajmiając tym samym, że za 40 minut musimy zejść na dół ? po odbiór posiłku, wróciliśmy do pokoju.

Padłem ponownie na łózko, kaszlem jedynie oznajmiając, że pozostaję przy życiu.

Obudził mnie wspaniały i, co nowe w tej szerokości geograficznej, nieindyjski zapach świeżuteńkiej pizzuni. Pamiętam, że bynajmniej nie była ona wybitna, ale w momencie odczuwania nieludzkiego głodu jak i pierwszej, wyraźnej tęsknoty za europejskim jadłem, smakowała niczym ambrozja.

Błyskawicznie zjadłszy, podziękowałem, przeprosiłem za mój stan ogólnego zamulenia i nie interesując się resztą wydarzeń, poszedłem spać.

* * *

Następnego dnia wstałem pierwszy. Obudziłem się około godziny dziesiątej i zdałem sobie sprawę, że przespałem w ciągu caluśkich dwóch obrotów planety wokół własnej osi niemalże dobę, tj. około dwadzieścia dwie godziny i co gorsza, wcale nie czułem się lepiej. Kaszel męczył mnie nieustannie, a przy każdym gwałtowniejszym ruchu, szczególnie gałek ocznych, czułem iście przeszywający ból głowy. Przynajmniej za to, przestałem być zmęczony.

Gdy wszystkim udało się już definitywnie obudzić i oporządzić na drogę oraz gdy wykupiliśmy nocleg na dzień obecny i następny, wyruszyliśmy w miasto, jak zwykle w poszukiwaniu strawy.

Pudućeri niewątpliwie różniło się od Ćennaju, aczkolwiek niewiele, prawdę powiedziawszy, a biorąc pod uwagę nasze wyobrażenia o rzekomej ?europejskości? miejscowości, opisywanej w przewodniku, to właściwie wcale. Wciąż dominowały bród, smród, hałas i tłum, a wrażenie ogólnej brzydoty pogłębiał nieustannie siąpiący deszcz, być może nieszczególnie odczuwalny, ale godzący w estetykę okolicy.

Ja przepraszam za ten niezwyczajny pesymizm, ale proszę pamiętać, że czułem się paskudnie; nie powiem że tragicznie, ponieważ mogłoby być znacznie gorzej oczywiście, ale siłą rzeczy, mój stan nieśpiewnego samopoczucia ostudzał większość wrażeń, zaś wspomniany kapuśniaczek jak i brak słońca widoki dodatkowo uprzykrzał. Po dość długim błądzeniu w poszukiwaniu jadłodajni opisanej w przewodniku, która w rzeczywistości przestała istnieć już jakiś czas temu, trafiliśmy do restauracji, którą wspominamy źle. Nie była ona wcale brzydka, wręcz przeciwnie ? o całkiem przyjemnym wystroju, ale czekaliśmy z pół godziny (proszę mi wierzyć, że odstaje taki czas oczekiwania ogromnie od tutejszych, knajpianych standardów), by dostać nieokreśloną smakowo breję, być może nawet nie niesmaczną, ale też bez przesady, która słono za to kosztowała.

Zjadłszy i zapłaciwszy istną fortunę, poszliśmy nad wybrzeże, by usiąść i posiedzieć. Ulice bezpośrednio przebiegające przy... nazwijmy to plażą, wraz z przylegającymi doń zabudowaniami, faktycznie przywodziły na myśl stare, nadmorskie miasteczka śródziemnomorskie, mocno ubogie i zdecydowanie zaniedbane, ale europejskie! Niemniej jednak, było to jedyne takie miejsce w całym, jakże europejskim Pondicherry. Plaża, choć tym słowem zdecydowałem się określić zwieńczenie wybrzeża, jednakowoż nie istniała, ponieważ zaraz po cieniutkim, może metrowym pasie żwiru, zaczynała się strefa ogromnych czarnych głazów, które gwałtownie opadały wprost w odmęty Zatoki Bengalskiej. Ze wszystkich możliwych szczelin wystawały śmieci przeróżnego rodzaju, łącząc się w zaszczytnej misji oszpecania okolicy. Trochę szkoda, ponieważ gdyby nie te niezliczone skupiska odpadków, miejsce byłoby nad wyraz urokliwe. Mimo to, widok przyciągał oko. Usiadłszy na pierwszych, tj. znajdujących się najwyżej w stosunku do tafli wody kamulcach, długo patrzyliśmy na ocean, zaś patrząc tak, głęboko się zamyśliliśmy.

Proszę sobie bynajmniej nie wyobrażać jakiegoś niesamowitego mistycyzmu Pudućeri, ponieważ hałas miasta, jakkolwiek mniejszy od ćennajskiego, dawał o sobie znać, a ponadto okoliczna gawiedź, relaksująca się w sposób nam podobny, swoją wesołością ciszę zakłócała, a wreszcie ja kasłałem, charczałem i smarkałem nierzadko. Niemniej jednak, było przyjemnie.

Muszę też dodać, że nasiedziawszy się niemało i wybrawszy ostatecznie w inną okolicę, znaleźliśmy plażę. Spory kawałek drogi dalej, gdy wreszcie skończył się opisany powyżej pas czarnych jak indyjska noc głazów, minąwszy rozpadające się, betonowe filary, podtrzymujące stare, koślawe molo, na które nie dało się wejść, rozpościerał się wąski kawałek brudnego żwiru, tak niewyobrażalnie zaśmieconego, ze właściwie poziom tegoż zanieczyszczenia możny określić stwierdzeniem: ?idziesz sobie po śmiechach, a tu nagle plaża!? Tam też, znajdywała się biedniejsza dzielnica mieszkaniowa, czyli twór stanowiący kolejny etap ewolucji slumsów. Budownictwo bowiem, nie było czysto prowizoryczne, tj. niewielkie konstrukcje wzniesiono z cegły, być może nawet opartej na jakimś fundamencie, niemniej jednak ogromna liczba domostw, upchnięta została na niewielkiej powierzchni, tworząc istne labirynty, całość zaś prezentowała się dość upiornie. Ze względu jednakowoż na fakt, iż droga powrotna była zbyt długa, by ją obierać, a ponadto już nam znana, zdecydowaliśmy się wkroczyć w ową, misterną plątaninę wąskich ścieżynek. Gdy zaś zagłębiliśmy się weń, spotkaliśmy ku naszej i nie naszej uciesze, wielką ilość osób niezwykle uradowanych naszą obecnością. Stanowiliśmy nie lada rozrywkę nie tylko dla rozlicznych dzieci, które z krzykiem i śmiechem podbiegały do nas, by naigrać się odrobinę z naszej odmiennej ?białasowatości?, lecz także dla osób dorosłych, którzy obserwowali nasze pojawienie się z wesołością, nie odrywając rąk bądź nóg od odpoczynku, którym zajęte były owe kończyny. Musiała bowiem być pora posiłku albo pora tuż po posiłku, albo wreszcie pora tuż przed porą posiłku, słowem sjesta. Co ciekawe, większa część gapiów, pragnęła zostać przez nas sfotografowana, nawet jeżeli my bynajmniej nie wyrażaliśmy takowej chęci. Nie liczyło się ujecie, kontekst czy przyczyna zdjęcia. Podchodzili tylko z uśmiechem, mówiąc:

- Hi! Hi! Take a photo of me? Ok? Photo? Take? Photo of me? With me? Ok? Ok? Photo? Ok?

- Ok! Ok! - odpowiadaliśmy wreszcie.

No i cóż. Niektórym robiliśmy zdjęcia, skoro sami chcieli.

Deszczyk cały czas siąpił, a my niezłomnie spacerowaliśmy po Pudućeri. Nic innego właściwie nie było tam do roboty. Opuściwszy wspomnianą dzielnicę mieszkaniową i wróciwszy do ?europejskiej? części miasta, skierowaliśmy się do hotelu, by ponownie zabrnąć w partie indyjskie. Gdy wróciliśmy...

-Hi! Hi! Hi!

? do pokoju, ległem bez życia na łózko. Musiałem odpocząć. Kaszel być może zelżał odrobinę, ale za to nos przeciekał mi od rana niczym tutejsze krany, a i głowa dawała o sobie znać, bynajmniej nie wzniosłymi myślami, a nieprzyjemnym bólem. Mówiąc krótko, czułem się kiepsko. Co gorsza wykorzystałem już do smarkania całą rolkę papieru toaletowego, pozostałą jeszcze z czasów ćennajskich (a należy pamiętać, że jest to towar tutaj niepopularny), połowę następnej ukradzionej podstępnie z restauracyjnej toalety1 oraz pół paczki chusteczek zakupionych w ?kioskopodobnym? sklepie, a nosowy potok nie łagodniał ani na moment. Owe chusteczki stanowiły w istocie stare, pożółkłe papierowe serwetki, które najprawdopodobniej przeleżały zapakowane na półce u hindusa 30 lat, zanim jakiś tępy białas, którym okazałem się ja, postanowił je kupić.

Po chwili błogiego leżenia, na myśl o obiedzie, na który mieliśmy się właśnie wybrać, zebrałem siły i wstałem. Patrząc na mapę w przewodniku, zdecydowaliśmy się, że naszą dzisiejszą jadłodajnią będzie restauracja, która znajdować się miała przy świątyni oraz aśramie, byśmy, nasyciwszy apetyty, od razu mogli iść zwiedzać. Przeanalizowawszy drogę, wyruszyliśmy.

Restauracji nie opiszę, ponieważ była przeciętna, aczkolwiek okupowana przez rzeszę białasów, jakkolwiek źle to stwierdzenie brzmi.

A! Właśnie! Nie wyjaśniłem jeszcze jak ważną dla tego wyjazdu grą jest wychwytywanie okiem postaci w ulicznym tłumie o nieindyjskiej karnacji ? Europejczyków tudzież Amerykanów, czyli po prostu białych ludzi, słowem, tytułowych białasów. Zasady są banalne. Kto, w nagromadzeniu ciemnych, niewysokich Hindusów, dojrzy białasa i opatrzy to odpowiednim wykrzyknieniem, otrzymuje punkt, a ponieważ punkty nie mają znaczenia, chodziło o samo wychwycenie takiego chodzącego ewenementu i nieuzasadnioną satysfakcję. Odmiana domowej wersji gry w murzyna.

Ach! Najmocniej przepraszam! Winno się rzec: ?odmiana gry w Osobę dumną z bycia hojniej obdarowaną melatoniną przez słońce?, by nie plugawić pięknego wizerunku naszego nowego, wspaniałego świata.

W każdym razie w Ćennaju, gra w białasa stanowiła nie lada wyzwanie, ponieważ zdecydowanie nieczęsto dało się dojrzeć w tłumie nie-hindusa. Stanowiła taka nieciemna i wysoka postać, jak już wiadomo, wielką turystyczną atrakcję. Nie znalazł się tubylec, który nie powiedziałby serdecznego ?Hello? (albo oczywiście ?Hi?), nie podałby dłoni do uściśnięcia, nie uśmiechnął się, nie zapytał o pochodzenie, nie dotknął, być może na szczęście, być może po prostu ? z chęci kontaktu.

Siedzieliśmy jednego razu na chodniku, a dokładnie na tej jego czystszej części, którą udało nam się zlokalizować, celem bezcelowym ? żeby posiedzieć. Podjechał na rowerze chłopczyk (albo właściwie dziecko, które określiło drogą doświadczenia swoją płciowość, jako męską) i z ogromnym uśmiechem na twarzy, momentami przechodzącym w cichy, najszczerszy chichot, wpatrywał się w nas, zdumiony wielce. Wreszcie i on zaczął się śmiać, i my zaczęliśmy, z tego najwyraźniej nieprawdopodobnego spotkania.

Zastanawiam się teraz, czy jeśli ja przykładowo, zapytałbym ze szczerym zainteresowaniem i serdecznością w głosie o pochodzenie, cel przyjazdu, samopoczucie w mej ziemi ojczystej, przypadkowo napotkanego murzyna, araba czy skośnookiego, nie zostałbym okrzyknięty obdartym z człowieczeństwa rasowym nienawistnikiem?

Alboż gdybym ku niemu rękę w geście pokoju, bez przyczyny skierował, czyż nie miałby tenże zielonego światła, by mi w nią napluć sążniście, za tak podły akt z mej strony?

Gdybym wreszcie z ludzką ochotą poznania człowieka, słowem powitalnym w jego stronę rzucił, czyż on przekleństwem najgorszym odpowiedzieć nie powinien, za tę agresję bezpodstawną przeze mnie wyemitowaną?

A jeślibym jeno skromnym, przyjaznym uśmiechem skomentował nasze przypadkowe skierowanie ścieżek żywota, czyż nie miałby on prawa wypisać mi na zębach swój protest, za tą bezpośrednią nienawiść?

Tak się właśnie zastanawiam i wiecie,Szanowni Państwo, co myślę? Tak naprawdę, był to przesiąknięty rasizmem gówniarz.

W każdym razie, kończąc już mój wywód przydługi, graliśmy w ?białasa? praktycznie bez przerwy, od samego początku wyprawy na odległe planetarne rubieże, a w szczególności Kuba z Magdą, którzy, niczym dzieci, prześcigali się w zdobywaniu punktów, które, jak wiadomo, nie miały żadnego znaczenia. Ja natomiast nie brałem udziału w tych ogłupiających zabawach i byłem poważny. (Albo, co jest niestety bardziej prawdopodobne, byłem mniej spostrzegawczy, czyli grać nie umiałem tak dobrze jak oni).

Jak już gdzieś powyżej stwierdziłem, w Ćennaju, zlokalizowanie białasa stanowiło niekiepskie wyzwanie. W Pudućeri natomiast, nad wyraz sporo dało się tychże dostrzec, co w pewien sposób emocje wynikające z sukcesu ostudzało. Nie zmienia to faktu, że Kuba i Magda, po dziecinnemu, grali jak opętani. Prawdopodobnie ja również bym grał, ale chory byłem, więc miałem tych białasów w nosie.

Idąc zatem do restauracji i słysząc co chwila jak moi kompani wyprawy przekrzykują się słowem: ?Białas!?, celem uzyskania kolejnych punktów, które nie miały znaczenia, ujrzeliśmy, po raz pierwszy tutaj, najprawdziwszego słonia.

W skali słoniowatości, był on stosunkowo niewielkich rozmiarów, ale i tak jego wielkie, masywne ciało, wsparte na czterech, grubych jak pnie drzew nogach, wraz z ogromną głową, z której wyrastała długa, poskręcana i stale wijąca się trąba oraz dwoje płaskich niczym rozwałkowane ciasto uszu, którymi zwierz wachlował się nieustannie, zrobiły na nas wrażenie.

Ów wspaniały okaz fauny stał bowiem przed wejściem do niewielkiej świątyni, która znajdowała się po drodze do restauracji. Gęsta grupa wiernych jak i zwyczajnych turystów, wśród których znaleźliśmy się i my, przyglądała się słoniowi z godnym mu podziwem. Wielu hindusów podchodziło doń z pochylonymi głowami, które zwierz serdecznie klepał swoją imponującą trąbą, naznaczając ich niechybnym szczęściem. Powierzali też oni swych podopiecznych opiekunowi słonia, by mogły one na moment dosiąść olbrzyma. Patrząc na ten obraz dało się jednakże odczuć pewną dziwną melancholię, szczególnie kiedy, wśród tego ogólnego, przedświątynnego rozradowania, spojrzało się w oczy dumnego posiadacza pięknej trąby. Jego zamglone ślepia wyrażały smutek, zmęczenie i zrezygnowanie.

Tuż obok znajdował się aśram. Albo aśrama. Jak zwał tak zwał. W każdym razie miejsce odosobnienia, wyciszenia, medytacji, słowem pustelnia. Założony został przez czcigodnego guru Arabindę (albo Aurobindo) Ghoszę (odmiana trudna sprawa), znamienitego myśliciela indyjskiego, który swój żywot zakończył nie gdzie indzie, a właśnie w Pudućeri.

Wyobrażaliśmy sobie monumentalny, acz prosty kompleks o świątynnej aparycji, nie bijący różnością i fantastycznością, tak jak hinduistyczne miejsca kultu, ale skromniejszy, mocny i przepełniony mistycyzmem, gdzie grupy ludzi trwają skupione w rozmyślaniu nad sprawami wyższymi. Choć faktycznie, nawet w jednym miejscu znaleźli się takowi, którzy, w niespotykanej tutaj ciszy, pogrążeni w medytacji, brnęli gdzieś w odmęty swej świadomości, to całość obiektu składała się z białego, modernistycznego budynku i przylegającego doń ogródka, gdzie masa bosych ludzi, spacerowała beztrosko, robiąc zdjęcia i zwiedzając. Wewnątrz domu, znajdował się sklep z wszystkimi dziełami Śri Aurobindo, dostępnymi w wielu językach świata. Mistycyzm średniej klasy.

Gdy zwiedziliśmy już właściwie wszystko, co miało do zaoferowania miasto, wybraliśmy się, celem pożywienia wygłodzonych brzuchów, do restauracji. Jedzenie okazało się słabe. A! Miałem nie opisywać. Przepraszam, zapomniałem. To nie opisuję, skoro tak rzekłem.

W każdym razie, Pudućeri pod względem żywieniowym okazało się niemałym rozczarowaniem. Pod innymi względami, właściwie też. Przynajmniej dla mnie, rzecz jasna. Podsumowując: ?Nuda. Nic się nie dzieje. Dialogi niedobre... bardzo niedobre. W ogóle brak akcji. Nic się nie dzieje...?

I cóż. Właściwie opisałem miasto jak umiałem i na tych słowach mógłbym zakończyć jego temat, jednakże został nam jeszcze jeden dzień tutaj, w którym, kto wie, być może wydarzy się coś ciekawego?

Ale na razie, dajcie wreszcie odpocząć człowiekowi! Proszę pamiętać, że nie jestem jednak w pełni dysponowany. Kaszel męczy mnie nieustannie. Po całym dniu spacerowania można się poczuć nie lada zmęczonym. Jeszcze ten deszcz, którego niby nie da się odczuć, ale jednak jest. Cholerni kierowcy trąbią nieustannie, gwałcąc moje uszy tym obrzydliwym, mechanicznym skrzeczeniem. Odrobiną wyciszenia nie pogardzę! Oj tak, wracajmy. I tak nie ma czego zwiedzać. Poza tym zaczyna się ściemniać. Wracajmy. Ja narzekam? Nie, nie narzekam. No może troszkę. O, poznaję okolicę. Już blisko. Ekhu! Boże... To coś mi siedzi w płucach? Nie ważne. O już widać hotel. No, wchodzimy...

- Hi! Hi! Hi! Hi!

- Hi, hi!

?Hi? ci w dupę. Jeszcze tylko schody i już jesteśmy. Drzwi. Teraz znaleźć kluczyk. Gdzie kluczyk? Wy macie kluczyk. Ja mam kluczyk?! Cholera, kluczyk, kluczyk... Kluczyk! Jest! Dobra... Kłódeczka zamknięta. Cyk! Otwarta! No i jestem. Zamkniecie? Dobrze. Już nie mam siły. Trochę się martwię, bo powinno mi się już polepszać, a jest tak sobie. Jak mi się nie polepszy do jutra, to się zacznę bardziej martwić. No nic. To ja chyba mówię dobranoc na dzisiaj. Dobranoc.

  1. Tzn. proszę nie myśleć, że ukradłem całą rolkę. Nie to miałem na myśli, ponieważ oczywiście takiej zbrodni bym nie popełnił. Ukradłem (skoro już takim przestępczym orzeczeniem tę czynność określiłem, będę konsekwentny) jedynie tę odrobinę papieru, którą rozwinąłem z rolki, celem wzięcia sobie na zapas. Faktem jest, że nim się obejrzałem, rozwiniętego surowca była połowa rolki. Ot tyle! Kto pierwszy jest bez winy, niechaj rzuca kamieniem...

 

 

Przeczytaj koniecznie Planeta Indie cz. 4 c.d.

Obejrzyj zdjęcia Planeta Indie.

Comments are closed.