Miesiąc na planecie Indie. Rozdział I

Wstęp cz 1.

Podróżniku!

Ty, który żywot poczciwy i spokojny - doczesność dostatnią gotów zaprzepaścić, by w niestałości swej bytu, niebytu jeno szukając chyba, przez krainy odległe, niezbadane, cudownością świata tętniące kroczysz ku doskonałości.

Ty, który w trudzie tym nieustannym dążenia donikąd, siłą wielką, nieludzką, jakby wbrew logice wysiłkiem napędzaną popychany, prawd odwiecznych tradycyj i kultur ludów trwających w minionej świetności poszukujesz.

Ty, który oblicza ludzkie wszystkie wkrótce poznasz, które choć tak różne, tak bliskie sobie wzajem wydawać Ci się będą przez całą wędrówkę.

Tak, Ty! Zatrzymaj się tu i teraz!

To znaczy w czytaniu się zatrzymaj... Chcę jedynie dać przestrogę. Nie czytaj tego co napiszę. Za to co już napisałem, a co chcąc nie chcąc przeczytałeś mogę jedynie przeprosić. Przerwij lekturę natychmiast, porzuć niedoczytany werset, odepchnij od siebie ciekawość, jeśli chcesz przeżyć czystą przygodę. Słowem, koniec...

? jeśli jednak skusisz się rzucić okiem na kolejnych kilka stron, nie będzie prawdą stwierdzenie, że wszelka ekscytacja wynikająca z odwiedzenia tych miejsc co my nigdy nie zaistnieje. Bynajmniej! Nie mam ci ja tak wielkiego talentu pisarskiego (jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek), by opisać to co do opisania możliwe nie jest. Innymi słowy, owszem! Nawet pomimo niezastosowania się do mej przestrogi, ekscytacja owa wystąpi! Niemniej jednak, to co zostanie przeze mnie napisane, przeczytane prawdopodobnie uaktywni pewną gotowość ? przygotowanie świadomości na całą obcość i choć szoku pierwszego razu na pewno nie odbierze, to być może odrobinę go załagodzi. A tego właśnie, prawdziwemu podróżnikowi nie życzę, wszak liczy się czystość wrażeń, którą być może splugawię.

? To czytać, czy nie czytać??

Cóż, to zależy od Państwa. Podróżnikom walczącym o cnotę doznań odradzam.

Pozostałych zapraszam serdecznie.

Wstęp cz. 2.

Szanowni Państwo! Nie mam zielonego pojęcia, w jaki sposób powinien zaczynać się dziennik z wyprawy w odległe zakątki świata. Właściwie, żeby być precyzyjnym, nie wiem jakimi słowy opatrzone są pierwsze strony dziennika jakiejkolwiek wyprawy, bliskiej czy dalekiej, na ten czy tamten świat, ale... Nie! Krótko: nie wiem zwyczajnie jak wypada dziennik rozpocząć. Jak zwykli czynić to mistrzowie ?dziennikowego? rzemiosła albo po prostu pisarskiego fachu, choć być może kilka ichniejszych wypocin przyszło mi w życiu czytać, ale jak już wspomniałem o tych rzeczach wiedzy niestety nie posiadam, więc proszę nie spodziewać się, że w podobnie wyartykułowany sposób zacznę moją opowieść.

W każdym razie, zwykło przyjmować się, że początek sporej części twórczości pisanej obdarzony jest wstępem i choć owa preambuła kreślona jest przez mnie w samolocie dnia pierwszego podróży, o której w praktyce nic jeszcze nie wiadomo, mógłbym zamieścić słowo wstępne już w opisie dnia dzisiejszego tj, teraz, czyli piątego sierpnia 2013 roku, ale dla czystej estetyki i schludności tych nieskładnych zdań wyodrębnię od całości rzeczowej rozprawy tegoż dzieła tenże właśnie krótki prolog.

Jak już zdążyłem wspomnieć albo jak już czytelnik obdarzony umysłem sprawnym zdążył się domyślić, dzieło to będzie albo dla uchronienia swojej osoby od ewentualnych zarzutów nadgorliwych znawców gatunku, postara się być dziennikiem podróżnym. Celem zaś podróży, która zostanie, daj Boże, dokładnie zrelacjonowana, jest kraj będący najoryginalniejszym miejscem (a jeśli ktoś się nie zgadza, to przyzna na pewno, że jednym z ciekawszych) na tej planecie, a nazywany po polsku z nutą uzasadnionego pluralizmu Indiami.

Tak też już słowem kończącym mam nadzieję ten nieurodziwy wstęp pragnę poinformować, że twór ten pisarski dla ułatwienia nazywany dalej dziennikiem zawierać będzie wszelkie sprawozdanie z podróży, która właśnie się rozpoczyna oraz pozwolę sobie rościć prawa do wplatania w ciąg wypowiedzi własnych opinii wrażeń, przemyśleń, także opisów, dialogów, wszelkich prozaicznych i epickich sformułowań. Proszę więc także i ostatecznie, by potraktować ten zbiór wypowiedzeń przedziwnych trzymany przez Państwa w dłoniach jako rodzaj upośledzonej mniej lub bardziej powieści ? dziennika fabularnego, mnie zaś za narratora historii.

A teraz, gdy wydaje mi się, iż zawarłem w powyższym wstępie krótkie wyjaśnienie, które zawrzeć potrzebowałem, mogę nareszcie serdecznie zaprosić do przeżywania przygody wraz z bohaterami, czyli mną i moimi kompanami eskapady, tj. Magdą i Kubą.

Dzień 1. w którym po niekończącej się i wielce wyczerpującej podróży przeważnie przez strefy powietrzne licznych ziem obcych, docieramy resztkami sił do Ćennaju, czyli rozdział I.

Dotarliśmy!

?I co? I już? Bez przygód? Tak po prostu??

Cha! Ileż myśmy po drodze mieli przygód i wrażeń, tego się naprędce streścić nie da, ale moje lapidarne stwierdzenie faktu o osiągnięciu przez nas celu destynacji jest jak najbardziej uzasadnione, ponieważ mogliśmy zwyczajnie już na tym etapie nie podołać, a podołaliśmy! To po pierwsze, a po drugie tym hasłem ostatecznie wpajam sobie do głowy autentyczną rzeczywistość tego faktu (jakkolwiek dziwnie to brzmi).

Jeśli jednak chodzi o przygody to niestety kłamałem. To znaczy, winno się rzecz, że nie przedstawiłem całej prawdy, mianowicie dla Magdy, Kuby i mnie były to jak najbardziej realne i absolutnie uzasadnione w swej nazwie i formie przygody, jednak z innej perspektywy, zwyczajna podróż z punktu A do punktu B. No cóż, rzeczywiście nie można tu mówić o walce o życie. Nie musieliśmy pokonywać porażających przeciwności losu, nie walczyliśmy z dzikimi Thugami, krwiożerczymi bestiami południowoazjatyckiego kontynentu, nie zostaliśmy wtrąceni pobici, poranieni, poszkodowani, pokrzywdzeni do indyjskiego więzienia za obrazę religii, tradycji, obyczajów, czegokolwiek bądź kogokolwiek. ale co przygoda, to przygoda.

W każdym razie, żeby być precyzyjnym, teraz szczegóły. Całkowity czas podróży z Warszawy, czyli miejsca gdzie wszystkim nam przyszło się urodzić i żyć (proszę uwzględnić także okolice, ja np. jestem z Piaseczna) do Ćennaju zwanego niegdyś przez barbarzyńskich kolonizatorów Madrasem, zajęła nam około szesnaście godzin. Tak, tak! Domyślam się rzucanych gdzieś w eter ponad tymi słowami pytań lub stwierdzeń ekspertów niezliczonych: ?Gdzie tu przygoda? Przecież to błyskawicznie! Bezproblemowa wycieczka, czy to żart??

Po raz drugi wykrzyknę: cha! Na ostatnie z powyższych mogę nawet dać umiarkowane potwierdzenie, bowiem taką staram się utrzymać konwencję sarkastyczną, więc wszelkie słowa, które tu padają można lub należy nawet traktować pół żartem, pół serio. Wracając jednak do detali (przygoda później, w końcu obiecałem). Cała odległość wynosiła w przybliżonej linii prostej jakieś dziewięć tysięcy kilometrów, przekroczyliśmy trzy strefy czasowe, a nawet i pół godziny jeszcze należy doliczyć, bowiem właśnie taką, nieco dziwną, niepełną zonę stanowią Indie.

Przesiadaliśmy się dwa razy ? w Stambule po raz pierwszy, a w Mumbaju, niegdyś przez wspomnianych już kolonizatorskich barbarzyńców zwanym Bombajem, po raz ostatni. Nie można powiedzieć, że było źle. Otrzymaliśmy ciepły posiłek, mieliśmy możliwość obejrzenia filmu, posłuchania muzyki na ?przysiedzieniowych? ekranach, do czasu gdy nagle...

No dobrze, jeszcze za wcześnie na te ubogie chwyty, by podkręcić emocje. Przede wszystkim nie było to tak nagle, bowiem manewr lądowania chwilę trwa, ale jego określona czasowość nie jest ważna, gdyż ostatecznie wylądowaliśmy spokojnie i bezpiecznie.

Noc. Za niewielkim otworem wydrążonym w ścianie samolotu, przez który zwykle niełatwo dojrzeć cośkolwiek poza zarysem skrzydła jeśli nie jest się tym szczęściarzem siedzącym ?przyń? (na wzór weń, zeń, doń, wymyśliłem) nie widać było kompletnie nic. Za szybą wepchniętą brutalnie we wspomnianą wyrwę panowała najmroczniejsza ciemność. Gęsta czerń niemalże wlewała się do sennego wnętrza samolotu przez ciasny lufcik omyłkowo nazywany oknem.

Pewnie zastanawiają się Państwo, dlaczego określenie tegoż wizjera niewielkiego najprostszym i oczywistym mianem jest błędem? Już śpieszę wyjaśnić. Okno jest to przyrząd, który w swej konstrukcji najczęściej zawiera bliżej nieokreślone obramowanie i szybę osadzoną weń, ale nie one bynajmniej czynią je tym czym jest w istocie. Okno oknem nazywać można, a nawet powinno się w chwili gdy ten nieożywiony twór drewna, tudzież metalu bądź plastiku alboż i innego tworzywa oraz szkła posiada żywą zdolność otwierania, ewentualnie uchylania, a także analogicznie zamykania się. Znajdą się teraz głosy protestu wzmożonego, że przecież w wieżowcach czy promach kosmicznych są okna, które żadną siłą otworzyć się nie dadzą, ale oknami w istocie są, ponieważ spoglądać przez nie można! ?Być może, być może...? - odpowiem. Można się w tym jakiegoś niewielkiego, niewyrośniętego źdźbła sensu doszukać, ale w kontrargumencie zapytanie kieruję ? dlaczego w takim razie oknem nie nazwiemy peryskopu w łodzi podwodnej albo witraża w kościele, albo też szyby w samochodzie? Ponieważ nie można ich otworzyć!

Ten ostatni przykład jest zresztą na tyle udany, że pozwolę sobie go rozwinąć. Cóż za szaleńcem byłby ten, kto oknem określałby przednią lub tylnią zresztą także szybę. A wszak przez nie głównie spoglądamy. One ukazują wszelakie nierówności naszych dróg, by móc widzieć na czym koło urwane zostało. To one służą mi wzorowo, do wzrokowej orientacji w tym automobilnym środku transportu. Jednakże gdy w samochodzie, atmosfera zrobi się zbyt gorąca otwieramy, otóż to, okno! Boczna szyba staje się nagle feralnym oknem w chwili gdy uzyska zdolność otwierania się. (Istnieje również komenda: ?uchyl szybę!?, ale nie uzupełnia ona mojej anegdoty, niech więc pozostaje w zapomnieniu.)

Okno, tym razem nie ?może? czy ?powinno?, a musi się otwierać i basta! Takowe, które tejże umiejętności nie posiadają są oknami co najwyżej upośledzonymi i to też w odniesieniu do tych, które w teorii przynajmniej otwierać się powinny. Wszelkie inne egzemplarze są szybami, wizjerami, peryskopami czy witrażami, bez wyjątku. W tym właśnie momencie, wiedzą już państwo, że samoloty okien nie posiadają. Podobnie zresztą jak indyjskie hotele.

W każdym razie w tejże wspomnianej ciemności bombajskiej udało nam się wylądować.

Wychodzimy podekscytowani przez rękaw na teren lotniska. Przemieszczamy niekończące się korytarze o wystroju podobnym bogatym wnętrzom lat 70. PRL-u, by wreszcie odnaleźć punkt kontroli prowadzący dalej do miejsca odbioru bagażu. Tam dziki tłum ludzi, zgiełk i harmider. Przeczekawszy w kolejce czas jakiś bliżej nieokreślony lecz niekrótki, podajemy strażnikowi paszporty. W długiej i szczegółowej kontroli danych osobowych sprawnym wzrokiem czarnych oczu, niewysoki i ciemny hindus egzaminuje zgodność dokumentu z posiadaczem. Wreszcie wziął pieczęć, popatrzył w nasze twarze groźnie po raz ostatni i przybił stempel. Przechodzimy! Tam ponowna kontrola ? tym razem pieczątki, którą otrzymaliśmy od pierwszego strażnika. Po raz kolejny czujemy na sobie nieufny hinduski wzrok. Wyraźnie niechętnie uznawszy nas za niepowiązanych w żadnym stopniu z Pakistanem i otrzymując odeń papierowy kwitek potwierdzający prawdziwość stempla potwierdzającego prawdziwość paszportu i wizy zostajemy przepuszczeni. Przechodzimy! Odbiór bagażu ? taśma podajnika już w ruchu, po niej z wolna przemykają pod czujną obserwacją ich potencjalnych właścicieli przeróżne pakunki. Kuba odnalazł swój plecak szybko, ja i Magda czekamy. Bagaże przesuwają się w tym samym tempie jakby z rezygnacją. Plecaków jednak, jak nie było tak nie ma; czekamy. Poszukujących swojej własności, wraz z odnalezieniem ichniejszej zguby pozostawionej na czas lotu w depozycie brzucha samolotu, zaczyna ubywać coraz bardziej. My wciąż czekamy dzielnie. W końcu, gdy zrobiło się wkoło prawie pusto, a jedynymi pozostałymi przy taśmie byli, o dziwo, Europejczycy dostrzegamy nasze bagaże! Nie, bynajmniej nie na taśmie. Leżą bezładnie, porzucone i odepchnięte pod ścianą tworząc żałosną stertę jakby nikomu niepotrzebnego badziewia z napisem: ?weź mnie ? darmo?, pozrzucane brutalnie z podajnika. Cóż. Indie!

Z plecakami wychodzimy z pomieszczenia, a tam... kolejna kontrola paszportów, a dokładnie odbiór papierowego potwierdzenia otrzymanej na początku pieczęci. Przechodzimy! Idziemy dalej, a wraz z kolejnymi krokami nasze podniecenie rośnie raptownie, bowiem widać już zawartość tutejszego świata za oknem tj. właściwie za szybą. Wytaczamy się wraz z chmarą drepczących rutynowo hindusów na zewnątrz i...

?Indie. Jesteśmy w Indiach? - zdążyliśmy pomyśleć.

Następnie wszyscy w jednym kończącym ciosie twardej, ciężkiej pięści zapachów, duszności i gorąca zostajemy momentalnie znokautowani. Oszołomieni po omacku ustawiamy się gdziekolwiek w tym hałasie, tłumie, zgiełku, gdzie choć przez chwilę moglibyśmy zebrać myśli. Nie udaje się. Atakują nas potokami kuszących ofert przewozu lokalni taksówkarze. Pchają nas w odpowiednim kierunku lotniskowi stróże. W jednej chwili, której właściwie dokładnie nie pamiętam, znaleźliśmy się wszyscy troje w odpowiedniej taksówce. Tutejszy organizator przejazdów (miał jegomość nawet firmową plakietkę) tłumaczy nam, że musimy dojechać na drugie lotnisko.

 - Domestic airport! Domestic airport! Air India! - mówi.

Musieliśmy w końcu złapać nasz lot do Ćennaju więc otępieni tylko kiwamy głowami przytakując. Widząc naszą aprobatę, mężczyzna uśmiecha się chytrze i wyciąga rękę.

 - Dollars or Rupies?

 - Dollars ? odchrząkujemy po chwili.

 - Oh, Dollars! Fourty dollars. For you only 40$ my friends!

Chwila trzeźwego namysłu. ?Czterdzieści dolarów? Cholernie dużo!?, próbujemy powiedzieć wznosząc dłonie w obronnym geście.

Potem... Cóż... padły słowa, przyjazne oczywiście, pełne troski i zrozumienia dla biednych i oszołomionych Europejczyków, które, co tu mówić, w tym oriencie szybko przekonały nas, że rozmówca ma całkowitą rację. Powiedział jedynie, że to bardzo duży dystans - ?over 15 kilometers!?, którego pokonanie zajmie niemało czasu - ?half an hour or more!?, a dla uwiarygodnienia podanego kosztu usługi, pokazał nam elegancki, zalakowany cennik na którym ewidentnie widniała liczba 25 tysięcy rupii łamane na 40 dolarów przy destynacji na ?Domestic Airport?. A my co? A my nic! Czterdzieści dolarów po krótkich i koślawych próbach handlu zniknęły w jego kieszeni. Dał znak kumplowi, opuścił pojazd i taksówka ruszyła.

Prujemy przez Mumbaj, szesnasto-milionowy ul ściśnięci na tylnym siedzeniu Škody, Seata czy innego paździerza, którym przyszło nam się przemieszczać, cisi, skołowani i już źli na myśl o wydatku na dzień dobry jakichś 130 zł, ale przede wszystkim wciąż przerażeni tą wichurą zdarzeń. Przez okna samochodu (okna i szyby rzecz jasna) wdzierają się groźne spojrzenia ślepych ceglanych tworów w naszym rejonie zwanych budynkami i choć niewątpliwie je przypominają, wydają się być w nieprzyjemny sposób żywe albo by lepiej określić owe wrażenie ? nieumarłe.

Przepychamy się przez ciasne, zapchane i zanieczyszczone żyły żywego stworzenia jakim jest to miasto, przez wąskie zmarszczki utworzone między wspomnianymi mieszkalnymi ożywieńcami, gdzie poza nami setki innych małych, kolorowych, mechanicznych organizmów pędzi przed siebie we wszelkie możliwe kierunki utrzymując w ten sposób nadpobudliwe życie indyjskiej aglomeracji. Na zewnątrz zaczyna świtać i gdy chwilowo wraz z rosnącym stężeniem widoczności zaczynamy przyjaźniej postrzegać kształty całej tutejszej obcości dojeżdżamy na lotnisko. Wytłaczamy się na wolność i wkraczamy na teren portu lotów lokalnych, zostawiwszy pod przymusem sugestii kierowcy dolara napiwku w jego portfelu, puszczając niechętnie w niepamięć fakt, że jego przełożony czy przyjaciel, cholera wie, przytulił dopiero co 40 zielonych papierków.

?Indie!? - myślimy, usypiając tym słowem wszelkie nasze szamotające się w przebudzeniu wątpliwości. W ten właśnie sposób dotarliśmy z lotniska... na lotnisko.

Godzina dokładnie szósta rano. Dzień wstał już całkiem na dobre, oznajmiając wszem i wobec swoje przebudzenie nieustannym, radosnym trąbieniem klaksonów. W ten oto sposób zmieściliśmy rzekome 15 kilometrów w jakichś niecałych siedmiu. i nadrobiliśmy czas potrzebny do pokonania owego dystansu z 30 do dziesięciu minut. za jedyne 40 dolarów. Wiele liczb, a tylko jedna myśl. Indie!

Czekamy. Do następnego lotu zostały jeszcze prawie cztery godziny, do samej odprawy dwie. Siedzimy zmordowani, brudni, niewyspani i źli na własną głupotę. Nasz książkowy przewodnik niemo podśmiewając się między wierszami swojego neutralnego tekstu przekazuje nam wieść o istnieniu bezpłatnego autobusu kursującego między lotniskami. Mniejsza z tym! Proszę sobie wyobrazić, że gdybyśmy na wzór wszystkich mądrych lokalnych, uiścili opłatę w wysokości prawdopodobnie jakichś trzech, czterech dolarów w budce z napisem ?pre paid taxis?, (faktycznie była taka wewnątrz lotniska, ale minęliśmy ją nierozważnie), otrzymalibyśmy kwitek. Potem zaś, wystarczyłoby machnąć tymże świstkiem papieru przed nosem naszego przyjaciela - ?organizatora przejazdów? albo tego samego taksówkarza, a zawiózł by nas on na miejsce bez słowa. Bez słowa i bez naszych pieniędzy w kieszeni. 40 dolarów, cena za jeden haust indyjskiego powietrza.

Pierwsza przygoda za nami.

?Phi! Żałosne! Kłamstwo! Co ja czytam? Brednie! Też mi zdarzenie!?

Tak, tak, dobrze te okrzyki słyszę i powiem jedynie, że mają Państwo rację. Generalnie w chwili obecnej (czyli parę dni po fakcie) jesteśmy spokojni i myślimy, że nie była to jakaś straszna ujma na honorze, ani na majątku, ale... Ale z drugiej strony, jeśli czegoś podobnego nie przeżyliście, to gówno tam wiecie!

Pierwszy kontakt z tym miejscem to jak obecność na innej planecie. Mały krok dla ludzkość, ale wielki dla człowieka. Nasz stan, gdy obezwładnieni, wepchnięci siłą sympatycznych ponaglań tubylców do samochodu, przetransportowani przez środek mrowiska w klitce z mrocznym hindusem, obok którego przed przednią szybą widniał przerażający wizerunek najpotworniejszego, człekokształtnego stwora, który uchodził prawdopodobnie za lokalnego uzdrowiciela i który wwiercał nam się w dusze swoimi fotograficznie martwymi, a pełnymi ciemnych mocy oczyma; dłońmi zaś unieruchomionymi mrugnięciem przesłony aparatu pochłaniał energię z naszego strachu pogłębiając paraliż funkcji życiowych nazwiecie przesadą? To była przygoda przez wielkie ?P?, a jeśli chcecie pościgów, wybuchów, ?zabili go i uciekł? to sięgnijcie po jakiśkolwiek skretyniały thriller, którymi zalany jest teraz rynek czytelniczy albo usiądźcie, uspokójcie swoją brawurową pewność świata i poczekajcie; być może (osobiście odpukuję po trzykroć teraz w niemalowane drewno i spluwam trzy razy przez lewe ramię) okaże się jeszcze, że ów thriller trzymacie już w swoich dłoniach. Tak więc proszę zaprzestać albo czytania, albo narzekania!

Ćennaj przywitał nas...

?Jak to, już?! A co się działo pomiędzy? Dopiero co byli w Bombaju i nagle drugie wybrzeże??

Ech. Ceńcie, mili Państwo, moją cierpliwość póki jeszcze ją posiadam.

Otóż tak, dłuższy moment między szóstą rano na Domestic Airport w Mumbaju, zwanym niegdyś przez anglosaskich plugawców Bombajem, a jakimś niepełnym południem na lotnisku w Ćennaju (plugawo przez Anglosasów niegdyś określanym Madrasem) jest niespecjalnie frapujący. Słowem nuda. Pierwsze kilka godzin trwaliśmy w marazmie, milczeniu i upokarzającej złości, a lot przespaliśmy tak twardo, że nawet nie pamiętamy momentu wzbicia się w powietrze. Ostatnim obrazem z tamtych okolic jaki utkwił mi w otumanionej głowie był padający deszcz.

Ćennaj przywitał nas więc... upałem. Wkroczyliśmy do miasta w samo południe. Tym razem nie było przygód z bagażem , wszystko rozegrało się zadziwiająco, jak na ten stopień południka i równoleżnika zresztą także, zwyczajnie. Wciągnąwszy na zbolałe i spocone plecy ciężkie toboły i wypsikawszy się profilaktycznie środkiem odstraszającym komary, jak dotąd nieobecne, ale prawdopodobnie czekające na zewnątrz, wyszliśmy.

Wpadliśmy w ścianę gorąca, duchoty i wilgoci, zapachu i smrodu, ale tym razem odepchnęliśmy od siebie skuteczną gardą świadomego umysłu doświadczonego niedawną porażką, szarżujące odurzenie. Uodpornieni pierwszym mumbajskim kontaktem z Indiami, z lekko tylko zachwianą trzeźwością zmysłów wyruszyliśmy w stronę dworca kolejowego. Byliśmy bowiem około dziesięciu kilometrów od centrum miasta, gdzie prawdopodobnie znaleźć mieliśmy tymczasowe miejsce zamieszkania, a wzbogaceni w nieprzemyślane doświadczenie postanowiliśmy dostać się tam na własną rękę.

?Tylko gdzie właściwie jest ten zasrany dworzec?? pomyśleliśmy, nie spodziewając się jeszcze wtedy, że użyty epitet okaże się wielce dosłowny. Za plecami wejście (będące tym samym w założeniu wyjściem) główne lotniska, przed nami obdarte z wyblakłych ogłoszeń ogrodzenie oraz szczerbate mury, dalej ulica, wzgórze, po bokach ciągnąca się w stronę niesprecyzowanego, niewidocznego końca alejka, nad nami wiadukty i korony palm, a wszędzie bałagan. Indie.

 - Sorri Sar! Rajl Stajszyn? - zapytał w perfekcyjnym indyjskim dialekcie angielskiego Kuba dostosowując się mimowolnie do poziomu znajomości tegoż języka jakiegoś niewysokiego, ciemnego hindusa grzejącego się bez celu na chodniku albo innego siedzącego w budce parkingowej (albo tego i tego, nie pamiętam).

Mężczyzna zaskoczony, tak mniemam, naszą białością i okcydentalnością w dodatku w liczbie potrójnej, zmieszany wskazał w jakąś stronę. Tam też poszliśmy. Niestety nie dostrzegając wciąż celu poszukiwań zapytaliśmy raz jeszcze kolejnego przypadkowego tubylca. Wskazał w kierunku prawdopodobnie zupełnie przeciwnym. Kolejny zaś, wyciągnął wyprostowany palec w jeszcze odmienną stronę. Cóż... A, nieważne! Ile można to powtarzać?

Znaleźliśmy dworzec całkiem szybko i pokonawszy ulicę, kilka ścieżek, podziemne przejście, cuchnące wszelką możliwą wydzieliną ludzkiego bądź też zwierzęcego ciała, schody i kupowanie biletów w kasie, stanęliśmy nareszcie na prawidłowym peronie. Po chwili przyjechał nasz pociąg.

Jak sobie, drogi Czytelniku, wyobrażasz typowy okaz indyjskiej kolei? Jako gąsienicowaty ciąg brudnych, rozklekotanych wagonów, obdartych z resztek dawno zapomnianej lub być może nigdy niezaistniałej fabrycznej godności, przeładowanych niesprecyzowaną, scaloną masą kolorowych nóg, rąk, przegubów, słowem ciał i odnóży wystających z wszelkich możliwych otworów szynowego wehikułu (tych przewidzianych w projektach i tych nie całkiem) skąpanego w brudnym skopconym dymie buchającym z plującego smołą komina kotła wiekowej lokomotywy?

Marnie więc wysilasz mózgownicę!

Nie! Tak właściwie to żartowałem. Teraz powiem, może nie na poważnie, ale zgodnie z prawdą - nie było tak źle. Pociąg wcale nie odbiegał od standardów większości egzemplarzy z logiem PKP. Różnił się brakiem drzwi (jak wiadomo mowa o tymże wynalazku w chwili gdy posiada zdolność otwierania i zamykania się, co stanowi analogię do właściwości okna) a z wejść faktycznie wystawali młodzi i rozbawieni (oraz rzecz jasna niewysocy i ciemni) całkiem odważną zabawą w wychylanie się z rozpędzonej maszyny hindusi. Wewnątrz był tłok, ale znaleźliśmy swoje miejsce gdzie postawiliśmy bagaże i wraz z utworzeniem tych prowizorycznych baz udało nam się przetrwać aż do momentu wysiadania. Temperaturę, mimo ciasnoty, mniej się odczuwało niż na zewnątrz, ale trudno się temu dziwić, skoro w końcu wagony były klimatyzowane. Potężne okratowane, pordzewiałe wiatraki pamiętające jeszcze pewnie narodziny Ghandiego, przytwierdzone do sufitu, chłodziły jak umiały najlepiej, przebywających w pociągu. Naprawdę było przyzwoicie. Z czasem tłok zagęszczał się wraz ze zbliżaniem się do centrum miasta. O miejscach siedzących i tak nikt z nas nie myślał. Na poniektórych stacjach wciskał się między ludzi cudaczny krzykacz z kubłem pełnym różności przeznaczonych, jak mniemam, do spożycia po uiszczeniu opłaty albo znów lokalny asceta czy wreszcie zwykły żebrak potęgujący wrażenie ciasnoty. Ogól ścisku jednakże nie przekraczał współczynnika bliskości współpodróżnych, znanego mi z warszawskich Ikarusów. W nozdrza wdzierał nam się gryzący brzydko-piękny zapach okolicy wciąż nowy dla naszych ograniczonych nosów. W źrenice wpadał nam, zdecydowanie już brzydki obraz otoczenia, w uszy hałas, zmęczenie natomiast i głód walczyły z mdłościami o terytorium niezaznajomionego jeszcze i zagubionego w tych wrażeniach żołądka, ale... podobało nam się. ?Jesteśmy w Indiach wreszcie!? - pomyśleliśmy nader trzeźwo.

Co z tego, że lądowaliśmy w Mumbaju najpierw! Tam spędziliśmy czas tylko na lotniskach lub między nimi, w taksówce za czterdzieści dolarów pod czujnym i paraliżujący w trwodze wzrokiem uzdrowiciela-potwora. To się nie liczy! Dotąd byliśmy wyłącznie gdzieś obok, ewentualnie ponad tym mistycznym zakątkiem Ziemi znanym człowiekowi pod nazwą Indie. Teraz znaleźliśmy się w samym środku i brnęliśmy przez nie całkowicie namacalnie. Spojrzeliśmy na siebie, na nasze spocone, zmęczone, tak żałośnie blade na tle otaczających nas postaci twarze i uśmiechnęliśmy się.

 - Indie. - powiedzieliśmy cicho lecz na głos, po raz pierwszy wypowiadając to co dotąd formułowaliśmy jedynie w myślach.

Ciemne twarze, zaciekawione, acz dotąd poważne też rozjaśniły delikatne uśmiechy.

Nawiązawszy koślawy dialog z powściągliwym na pozór, ale wielce chętnym pomocy tłumem, wygramoliliśmy się na odpowiednią stację. ?Egmor? oznajmiał w rodzimym nam alfabecie czarny napis na żółtym szyldzie, na którym poniżej wykrzywiał się w cudownie fikuśnych kształtach tamilski odpowiednik nazwy. Staliśmy tak jak wyłoniliśmy się z wagonu, obok nas leżały ciężkie plecaki i patrzyliśmy zdezorientowani choć już bardziej niż niegdyś czujni dokoła.

 - Ach, Ćennaj! - westchnąłem wreszcie, przełamując ciszę.

 - Ćennaj, Ćennaj! - powtórzyła przyjaźnie niewysoka i ciemna postać, której akurat przyszło przechodzić obok tego potrójnego, białego ewenementu.

Zdecydowawszy się dotrzeć czym prędzej do prawdopodobnego miejsca noclegu, zarzuciliśmy bagaże na ramiona, wygramoliliśmy się z cudowności peronowego rozgardiaszu na zewnątrz dworca, by po raz pierwszy w naszym młodym, a zdawać by się w swej naiwności mogło bogatym w przeżycia życiu, ujrzeć w całej swej sile i prawdziwości coś tak nieprawdopodobnego jak sam środek indyjskiego miasta.

Teraz uśmiecham się delikatnie i chichoczę w duchu na wspomnienie o potędze tej emocji wypływającej z obrazu, który ukazał się wtedy naszym oczom, bowiem dziś już wiem, że było to nieodczuwalne szturchnięcie w porównaniu do tego co przeżyliśmy parę godzin później. Ale o tym niebawem. Zapewniam, że nie pominę!

W każdym razie, jesteśmy na schodach głównego wejścia (tudzież wyjścia) dworca Egmor, w samym środku Ćennaju. Przed nami rozpościerał się niepowtarzalny, fantastyczny rzec można widok na... Albo nie! O tym później.

Słyszę już stłumione przekleństwa w waszych ustach, szanowni Państwo, spowodowane kolejnym urwaniem wątku, ale pozwolę sobie odłożyć dokładny opis miasta na potem, tzn. nie tyle miasta, a naszego wrażenia powstałego przy odbieraniu jego fenomenu.

Ma to także swoje uzasadnienie ? wtedy zmęczenie i głód jakkolwiek niewiele, ale jednak trochę znieczulił moją percepcję, więc jakość relacji będzie o niebo lepsza na wspomnienie wydarzeń późniejszych.

Staliśmy więc na tych przeklętych schodach dworca z misją jak najszybszego znalezienia łóżka, w którym można by zatopić się bez pamięci i bez zmartwień o doczesność w błogim odpoczynku. Tuż obok nas, wzdłuż ulicy stały dziesiątki tuc-tuców gotowych zabrać nas gdziekolwiek byśmy zapragnęli.

Tuc-tuc, mili Państwo, jest najpospolitszym, mechanicznym żyjątkiem poruszającym się na indyjskich ulicach. Przemieszcza się przy pomocy trzech malutkich, okrągłych, gumowych odnóży, z których dwa mieszczą się przy odwłoku, a jedno wręcz przeciwnie. Pokryty jest krzycząco żółtą powłoką, mieści trzy osoby i kierowcę oraz strasznie hałasuje. Tak też, po krótkich, acz skutecznych negocjacjach o cenę, za 150 rupii zredukowanych do stu, wciśnięci w odwłok robaka wpadliśmy w drogowy wir. Za cel wybraliśmy pierwszy lepszy hotel jaki polecał nam nasz niemy sojusznik. Hotel miał nosić kuszącą nazwę ?Paradise?. Tuc-tuc wgryzając się dzielnie z warkotem i klaksonowym okrzykiem w ruchomą drogową ciasnotę, niczym zaprawiony w bojach kornik w drewno, obierał tak niepojęte dla upośledzonego umysłu białego człowieka trajektorie pędu, tak nieuchwytnie dla słabego europejskiego oka przewiercał się przez skłóconą społeczność abstrakcyjnych drogowych stworów, tak zwinnie dla opóźnionego zachodniego refleksu unikał wszelkich niebezpieczeństw i uszczerbków na pancerzu niewątpliwie przeznaczonych dla kierowcy z rodzimych nam okolic, że nim zdążyliśmy zorientować się co takiego działo się z nami w ciągu tych ostatnich kilku minut, staliśmy u bram raju. Zapłaciliśmy i tuc-tuc ponownie z wrodzonym kunsztem przyssał się do ulicznego tasiemca, by po sekundzie zniknąć nam z oczu.

Raj wyglądał średnio. Właściwie całe życie wyobrażałem go sobie nieco inaczej. Trzypiętrowy budynek obdarty z tynku, odwrócony do nas bokiem, wszystkimi ?oknami? wpatrywał się prawdopodobnie w coś ciekawszego niż trójka zagubionych małych i wyblakłych mrówek. Wejście (tak samo jak i wyjście) stanowił mały otwór w tymże boku budowli, zadaszony odpychającym niebieskim baldachimem, nad którym widniał niemiły dla oka szyld z napisem ?Paradise?. Weszliśmy.

W recepcji, bo tym było pierwsze pomieszczenie raju, zza lady przywitały nas szczerze serdeczne uśmiechy jednego - krępego i łysego oraz drugiego - chudego i ciut wyższego hindusa, jakby tym przyjaznym odsłonięciem kłów chcieli dać do zrozumienia, że wiedzą czego nam trzeba. W istocie wiedzieli.

 - Are there any rooms avalible? - spytał ktoś z nas, z nutką desperacji i jakby prośby w głosie.

 - Yes, sure! - odparł ten mały.

 - For 3 people? One, two, three ? wytłumaczył, wskazując kolejno na każdego z nas, Kuba albo Magda, albo ja, albo wszyscy razem.

 - Yes, yes! - ponownie przytaknął niewysoki, kiwając radośnie głową na boki w ten niepowtarzalny indyjski sposób. - My friend will show you. Come, come!

I nie tracąc uśmiechu wyrzucił z ust potok przedziwnych zbitek dźwięków w kierunku ciemniejszego i wyższego hindusa, który siedział obok niego. Ten, równie uradowany, wstał i wziąwszy odpowiedni egzemplarz klucza zaprowadził nas do pokoju.

Schody.

Wiecie Państwo jak wyglądają schody do raju? Bynajmniej nie tak, jak śpiewali o nich Zeppellini.

Zmęczeni całością podróży, lepcy od potu w sposób intrygujący niemalże, (na to również zwrócę uwagę wkrótce) ociężali i spowolnieni, przygniatani plecakami do podłoża przez nieubłagane i bezlitosne prawo grawitacji wspinamy się na drugie piętro. Przewodnikiem przez to obskurne po-stopniowane piekło jest uśmiechnięty hindus. On jest nam południowoazjatyckim Wergiliuszem, każdy z nas zaś środkowoeuropejskim Dantem.

Piętro.

Zakręt i ostatnia wspinaczka. Czyściec osiągnięty. Każdy z nas poczuł ulgę nieopisaną, na myśl o przebyciu najtrudniejszego odcinka początkowych schodów. W milczącej wspinaczce wypocenia grzechów i odkupienia win, czyszcząc sumienia, zaczęliśmy pomału piąć się w górę, ku doskonałości. Uda się, już blisko! Koszulka nieodklejona od pleców od kilku godzin wydaje się wrastać w skórę. Gęste krople potu występują mi na czoło zraszając brwi, nos i policzki.

Drugie piętro.

Korytarz. Jesteśmy na granicy doczesnej spoconej skończoności i nieskończonej cudowności. Ostatnia prosta. Coś tam wydaje się jaśnieć na końcu. W uszach dzwoni, jakby głos jakiś nieludzki, nieanielski nawet, a Najwyższy wpływał przez bębenki wypełniając radością duszę. Drzwi. Numer 309 miga mi przed oczami. Hindus zdejmuje kłódkę, przesuwa rygiel, pcha drzwi i naszym oczom ukazuje się pokój.

Dwie obnażone z obudowy, gołe świetlówki rozjaśniły pomieszczenie sztucznym, szpitalnym światłem. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to wbrew pozorom nie ciasnota, do jakiej w ogólnym odczuciu zaczynaliśmy z wolna się przyzwyczajać, a spore małżeńskie łóżko, ciut na lewo od wejścia, a zaraz potem drugi tapczan, tym razem pojedynczy, na wprost. Potem zaczęliśmy rozróżniać pozostałe szczegóły. Stary, rozklekotany i obdarty z resztek farby stolik do kawy, biurową, aluminiową szafkę na dokumenty, wyglądającą jakby wyciągniętą z ruin opuszczonego wieżowca, na której stał równie biurowy w swej aparycji telefon stacjonarny. Sześcienny telewizorek znajdujący się tuż nad pojedynczym łóżkiem, przymocowany do ściany sporych rozmiarów plastikowym hakiem wyrastającym z jego spodu, wskazującym wyraźnie miejsce na nogi. Budzące grozę tak zwane okna na wprost od drzwi, zamalowane na czarno i okratowane, których chyba tym terminem nie można w pełni określić, bowiem mimo że otwierały się faktycznie i zamykały, to jednak spojrzeć przez nie na widok rozpościerający się na zewnątrz nijak się nie dało, tj. ani przez szybę, zbyt zabrudzoną, ani przez przestrzeń utworzoną po uchyleniu, ze względu na brak takowego widoku. Nie było nic. Kawałek gołej ściany i jakieś fragmenty zardzewiałych rur. Rzekome okna wychodziły więc na skrawek przestrzeni między ścianami budynków jak sądzę. Mimo swej zdolności otwierania, stwierdzam że bynajmniej nie były do tego przeznaczone, więc niestety mieliśmy pokój co najwyżej z upośledzonymi otworami w ścianach z widokiem na... ścianę.
Na prawo od wejścia, mały metrowej dosłownie długości i szerokości korytarzyk prowadzący do toalety i prysznica w jednym, poprzedzony wielką umywalką, a dokoła kilka wyblakłych ze starości obrazków mających nadać przytulności owemu wystrojowi, a osiągających wynik przeciwny do zamierzonego, jakieś kontakty i przełączniki wyrastające gdziekolwiek bez ładu ze ścian oraz wielka pożółkła skrzynka klimatyzacji z wyglądu jakby żywcem wyciągnięta z przydrożnego teksańskiego baru z lat 50. z plastikowym okratowaniem, metalowymi przełącznikami i suwakami, różniąca się jedynie od tych amerykańskich rozciągłymi napisami w urdu lub innym podobnym piśmie i sprawiająca wrażenie, jakby włączenie tej maszynerii było skazane na niepowodzenie. Całość zaś tj. wszystkie ściany obłożone były odpychającymi szpitalno-kremowymi kafelkami, podłoga wyłożona zabrudzonymi marmurowymi płytami, a sufit... sufit był zwyczajny. Mówiąc krótko, scena niczym z niezłego horroru. Naprawdę niewiele trzeba by zmieniać w scenografii.

Popatrzyliśmy na ten obraz nędzy i rozpaczy, potem na siebie, na koniec na uśmiechniętego hindusa.

 - Wonderful! - mówi ktoś z nas.- How much? We take 3 nights.

 - 2100 rupies. 700 per person for 3 nights.

Nie targując się, naprędce wyciągając odpowiednią kwotę, wrzucamy temu ciemnemu Charonowi pieniądze w dłoń, odprawiamy z uśmiechami i zamknąwszy drzwi rzucamy się jak kłody na łóżka, zapadając w nagły sen już w locie. Jesteśmy w raju.

 

Comments are closed.