Kilka minut przed 20.57 w sobotni wieczór pociąg Interregio "Jan Matejko" relacji Warszawa-Kraków wjechał na zły tor. Na razie nie wiadomo, dlaczego maszynista zatrzymał się na krótką chwilę , a potem znowu ruszył. Po chwili doszło do czołowego zderzenia z pociągiem TLK z Przemyśla.
Do katastrofy doszło w okolicach Szczekocin na Śląsku. Na tym odcinku dopuszczalna prędkość wynosi 120 km/h. Na obrazach telewizyjnych widać roztrzaskane, wykolejone, zwinięte w harmonię wagony. W chwili zamykania tego numeru "Kuriera MP" wiadomo było, że 16 osób zginęło, 57 zostało rannych, z tego 49 hospitalizowano.
Jak przebiegała akcja ratunkowa?
Profesjonaliści i amatorzy
Już 11 minut po zderzeniu pociągów w Wojewódzkim Centrum Zarządzania Kryzysowego w Katowicach zadzwonił telefon: to dyżurny pogotowia ratunkowego w Zawierciu zgodnie z procedurami powiadomił o katastrofie. O 21.15 na miejsce przyjechały zespoły ratownictwa medycznego ze Szczekocin, Zawiercia i Kielc. O 21.22 wyjechał zespół z Będzina, o 21.27 wezwano cztery zespoły ratownictwa medycznego Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego. O 21.29 z Wrocławia i Warszawy wystartowały śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. O 21.49 przyjechali ratownicy medyczni z Rudy Śląskiej.
- W niecałą godzinę po katastrofie w akcję ratunkową były już zaangażowane 34 karetki, w których działało 49 zespołów ratownictwa medycznego (plus dwa zespoły LPR) - wymienia Marta Malik, dyrektor gabinetu wojewody śląskiego. - Ratownicy i lekarze współdziałali z przybyłymi na miejsce 98 zastępami Straży Pożarnej, ok. 400 policjantami, a także SOK-istami i GOPR-owcami. W poszukiwaniu rannych i zabitych uczestniczyło też kilkanaście wyszkolonych psów.
Jako pierwsi akcję ratunkową rozpoczęli jednak ci pasażerowie pociągów, którzy wyszli ze zderzenia bez większych obrażeń. Ofiarnie pomagali także okoliczni mieszkańcy. W momencie przybycia profesjonalnych ratowników wszyscy oni musieli zostać jednak odsunięci poza policyjny kordon. - To oczywiście psychologicznie trudne, bo oni czują się z całego serca zaangażowani, chcą pomagać, ale na miejscu wypadku musi być zachowany ścisły porządek działania - podkreśla dr Przemysław Guła, specjalista medycyny katastrof i były szef Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. - Spontaniczna akcja w pierwszych minutach z całą pewnością decyduje o szansach na przeżycie wielu ofiar, dlatego tych którzy się na nią decydują, uważam za bohaterów. Niemniej w momencie, kiedy inicjatywę przejmują odpowiednie służby, naturalną konsekwencją jest wyprowadzanie osób postronnych za kordon.
Dlatego pewnym zgrzytem, niezawinionym przez koordynatorów akcji, była obecność pod Szczekocinami premiera Donalda Tuska oraz ministra spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego. - Przyjazd polityków na miejsce tragedii, nic merytorycznie przecież niewnoszący, to zwyczaj rosyjski - mówi Guła - Ale nawet Putin już z tego zrezygnował. Robienie sobie zdjęć z czarnymi workami jest na świecie źle widziane i dziwi mnie, że w Polsce to przetrwało. A po drugie, przyjazd takich osób łączy się z ogromną, niepotrzebną logistyką, co tylko utrudnia działania ratownikom.
Zadziałały wszystkie procedury
To szczęście w nieszczęściu, że do tej katastrofy doszło na Śląsku - podkreśla większość obserwatorów. Ślązacy przechodzą przez sytuacje kryzysowe bez ustanku: dość wspomnieć zawały w kopalniach, powodzie, huragany, trąby powietrzne, czy zawalenie się dachu Hali MTK w styczniu 2006 r. podczas wystawy gołębi.
- Ze względu na te liczne tragedie system działania kryzysowego funkcjonuje u nas perfekcyjnie - mówi Marta Malik z gabinetu wojewody. - W takich sytuacjach sztab kryzysowy rozpoczyna działanie natychmiast. Wojewoda, komendanci straży pożarnej, policji i pozostali jego członkowie wiedzą, gdzie mają jechać i jak na miejscu zarządzać sytuacją kryzysową. Nikt nie siedzi bezczynnie za biurkiem.
W siedzibie Centrum lekarz koordynator wojewódzki (w sobotę był to dr Krzysztof Leki) dysponuje pełnym, aktualnym spisem szpitali, ich oddziałów, wolnych łóżek itp. Jest w stałym kontakcie z lekarzem koordynującym akcję ratunkową na miejscu wypadku i decyduje, gdzie który zespół ma jechać.
Marta Malik: - Dlatego ranni byli sprawnie transportowani do konkretnych szpitali. Zadziałały wszystkie procedury i nie zdarzyło się, żeby któregoś z rannych przewożono z jednego szpitala do drugiego, szukając miejsca.
Centrum Kryzysowe zaopiekowało się też osobami, które nie odniosły obrażeń: trafiły one do budynków szkół w Goleniowach i w Szczekocinach. - Tam czekali na nie psychologowie policyjni, zorganizowano też wydawanie ciepłych posiłków - mówi Marta Malik. - Później podstawiono autokary, którymi te osoby pojechały do Warszawy, Krakowa i Częstochowy. Także tam na miejscu byli psychologowie i lekarze.
Sztab kryzysowy nie zapomniał też o przyjeżdżających na miejsce bliskich ofiar: zorganizowano dla nich transport do szpitali, a w ośrodku sportowym w Zawierciu starostwo zapewniło nocleg i posiłek.
Co można jeszcze ulepszyć
Pod wrażeniem sprawnie przeprowadzonej akcji jest specjalista medycyny katastrof Przemysław Guła. Ale od razu zaznacza: - Nie ma takiej katastrofy, która by nie pozostawiała wniosków co do kwestii, które jeszcze należałoby poprawić. Liczę na to, że sytuacja kryzysowa wywołana zderzeniem pociągów pod Szczekocinami będzie poddana analizie i takie elementy zostaną wskazane.
Dr Guła podkreśla, by rozdzielać ocenę akcji ratowniczej od oceny zarządzania kryzysowego. To w tej drugiej kategorii można się dopatrzyć uchybień. Pierwsze z nich to brak spójnej informacji na temat katastrofy i przebiegu akcji: dopiero po kilku godzinach podano, które pociągi się zderzyły, na czym wypadek polegał, ilu jest poszkodowanych.
- To ma choćby taki skutek, że wobec braku informacji dziennikarze zaczynają dzwonić do znajomych lekarzy pogotowia czy strażaków i nagle media zapełniają się sprzecznymi, niesprawdzonymi informacjami. Na szczęście jednak polskie media nauczyły się dobrego tonu w relacjonowaniu katastrof, eliminując na ogół tanią sensację, często bolesną dla poszkodowanych czy ich rodzin - uważa Guła. - W zarządzaniu kryzysowym kluczowe jest szybkie przekazywanie komunikatów. Tak się działo po tragedii w Hali MTK: informacje były aktualizowane na bieżąco, a co więcej, od razu wyjaśniano, dlaczego coś jeszcze nie jest wiadome i kiedy będzie. Tymczasem w sobotę tylko straż pożarna sprawnie informowała o swoich działaniach.
Drugi element, który można według eksperta poprawić, to szybkość uruchomienia specjalnej infolinii. - Powinna zacząć działać jeszcze wcześniej - przekonuje. - Niemniej jestem pewien, że Śląsk jest najlepiej pod tym względem przygotowany. Po katastrofie z 2006 r. przygotowano tam wszystkie potrzebne procedury. Pytanie brzmi: skoro w Katowicach zajęło to tyle czasu, ile zajęłoby gdzie indziej?
Sprawniej niż na ćwiczeniach
- Tę akcję ratunkową przeprowadzono z niezwykłą sprawnością, wszystkie służby współpracowały perfekcyjnie - mówi lek. Artur Borowicz, dyrektor Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach (drugiego pod względem wielkości w Polsce). - Wyszła lepiej, niż niektóre ćwiczenia.
Akcja wymagała znacznej liczby pojazdów, dlatego pogotowie w Sosnowcu ze swoimi 22 ambulansami nie było w stanie poradzić sobie samo. Katowickie pogotowie dysponuje 72 ambulansami; Borowicz uruchomił z tych zasobów 22. - To były pojazdy transportowe, rezerwowe, które znajdują się w większych stacjach, ściągnęliśmy też kilka systemowych z tych stacji, gdzie znajduje się ich pięć (wtedy wyjeżdżała jedna). Wykorzystaliśmy też dwa samochody działu technicznego, oczywiście wyposażone w sprzęt. Na polecenie Centrum wysyłaliśmy sprawnie kolejne ambulanse i nie zdarzyło się, żeby na któregoś z rannych wyciąganych z potrzaskanych wagonów nie czekała już karetka.
- A co by było, gdyby katastrofa wydarzyła się w rejonie, gdzie byłyby po dwie karetki przy szpitalu? - pyta retorycznie dyrektor pogotowia. - Akcja ratunkowa pod Szczekocinami dowodzi, że stacje pogotowia należy grupować w duże organizmy.
Borowicz jest pełen podziwu dla lekarza dyżurnego pogotowia w Zawierciu Rajmunda K., który jako pierwszy dotarł na miejsce katastrofy i przeprowadził triage przy użyciu kart segregacyjnych, co znacząco usprawniło akcję, kiedy na miejsce dotarły kolejne zespoły. - Proszę przyjrzeć się temu miejscu: odludzie, nasyp, rów z wodą, ciemności, a do dyspozycji jedna karetka z długimi światłami. A on dał radę - mówi Borowicz.
Wagę właściwej segregacji rannych podkreślał też w niedzielę dr Czarosław Kijonka, ordynator Oddziału Ratunkowego w Sosnowcu: "Dopiero zaczynamy w Polsce przestrzegać tej procedury ratunkowej. Gdyby jej nie przeprowadzono, bezładny transport zatkałby całą akcję i mielibyśmy więcej ofiar śmiertelnych".
Rannych karetki przewoziły do szpitali w województwach śląskim, małopolskim i świętokrzyskim. Wielu z nich miało bardzo ciężkie urazy. Spośród 11 osób, które trafiły do położonego najbliżej szpitala w Zawierciu, trzy były w stanie ciężkim, z poważnymi urazami klatki piersiowej, stłuczeniami płuc, krwotokami; jednej z kobiet trzeba było amputować nogę - jak relacjonował w niedzielę dr Szymon Nowak z oddziału intensywnej terapii.
Dr Nowak podkreślił też solidarność i ofiarność pracowników służby zdrowia. Według jego słów, gdy tylko rozeszła się informacja o katastrofie, na oddział przyszły pielęgniarki, które miały wolne, a także ortopedzi, którzy mieszkają w Zawierciu, ale nie pracują w szpitalu.