Ach te chorobowe pobudki! Nie istnieje chyba nic bardziej podłego, w swej chwilowej przyjemności. Nie wiem, czy owo zjawisko feralne dotyczy mnie jedynie, czy szerszej sfery społeczeństwa, tj. Was, Szanowni Państwo, między innymi, ale śpieszę spisać co mam na myśli.
Sen z założenia jak mniemam, asocjować winno się z odpoczynkiem... Chociaż nie! Przepraszam. Ponieważ błędne byłoby owe stwierdzenie, gdybym podtrzymać go nie zaniechał czym prędzej, powiem inaczej:
Sen wiąże się z aktywnością i to nie byle jaką, a mózgu! Tak głoszą bowiem wszelkie naukowe sprawozdania, przypisywane najtwardszym z najtwardszych twardogłowych szeroko pojmowanej medycyny medycznej. Co więcej, mary senne potrafią być wyjątkowo wyczerpujące psychicznie,
a i nie rzadko również fizycznie, jak mniemam. By posłużyć się trafnym przykładem, przytoczę osławiony albo, rzec by trzeba, zniesławiony temat koszmarów.
Kap!
Po takich nocnych wizjach, które później mogą stanowić inspirację dla najlepszych horrorów...
Kap!
? nie zawsze budzi się wyspanym.
Kap! Kap!
?Co u...?
Kap!
Otworzyłem oczy. Leżałem na łóżku wciśnięty w śpiwór. Pomimo przyzwyczajenia wzroku do ciemności, przez długą chwilę nie mogłem rozpoznać jakiegokolwiek kształtu. Ciemność była dziwnie mroczna...
Kap!
Nade mną wirował z szaleńczą prędkością wiatrak. Nie widziałem go, ale czułem chłodny powiew powietrza, wzburzonego pracą jego szaleńczo obracających się śmigieł, który mroził moją twarz. Słyszałem też jego złowieszcze brzęczenie. I słyszałem coś jeszcze...
Kap!
Dźwięk uderzających z zabójczą powtarzalnością o spód wiadra kropel wody, pomimo całkiem skutecznego przytłumienia, zapewnionego przez zamknięte drzwi łazienki, swą torturującą chronicznością, wyrwał mnie brutalnie z kojących objęć snu, nie pozwalając spać dalej.
Kap!
- Pssst! Śpicie? - krzyknąłem głośnym szeptem.
Nie było odpowiedzi.
?Cholera!?.
Zacząłem z wolna rozpoznawać kształty przedmiotów. Wygrzebałem się spod śpiwora i rozchylając moskitierę, pod którą tej nocy spałem, usiadłem na skraju łóżka.
Wstałem.
Podszedłem do ściany, na której znajdował się włącznik światła.
Pstryk!
Nic. Ciemność.
?Co znowu??
Pstryk! Pstryk!
Wciąż nic. Ciemność. Mrok. Pobrzękiwanie wiatraków. Kapanie wody.
?Pięknie!?
Wymacawszy spodnie leżące gdzieś nieopodal łóżka, wyciągnąłem z kieszeni latareczkę, którą zabrałem z ojczyzny na wypadek takich właśnie przerw w dostawie...
?...prądu? To dlaczego wiatrak wciąż działa??
W tym momencie urządzenie przestało działać. Dźwięk wirujących śmigieł nagle ustał. W pokoju zapanowała kompletna cisza. Nie słychać było nic.
Ani szumu nieustępującego deszczu.
Ani sporadycznych klaksonów, nocnych drogowych szaleńców.
Ani bezosobowych ulicznych kroków.
Nic.
Cały świat stał się nagle niemy.
Żadnego odgłosu.
Jedynie mój cichy oddech...
Kap!!!
Wstrząśnięty brutalnym naruszeniem ciszy, wrzasnąłem w myślach, niczym oparzony. Nagłe uderzenie kropli o wiadro, stokroć głośniejsze niż poprzednie, wystraszyło mnie nie na żarty.
Usłyszałem szmer.
?Pewnie musiałem obudzić ich moją krzątaniną. Albo mój przyjaciel kran ocucił ich nieprzyjemnie, tak jak zrobił to ze mną.?
- Słuchajcie, coś dziwnego się dzieje... - zacząłem mówić lecz zamilkłem raptownie, gdy włączywszy latarkę, ujrzałem, że moich przyjaciół nie ma. Łóżko na którym spali było puste. To znaczy... nie do końca. Ich plecaki, w dziwnie nienaturalnym ułożeniu, tj. oparte o siebie ?tyłami?, stały na materacu, jakby przyszykowane do drogi.
?Co jest grane? O co chodzi?? - pomyślałem, czując jednocześnie zaciskającą się wokół wnętrzności obrożę niepokoju.
- Jesteście? - rzuciłem pytaniem w pustkę rozpanoszoną dokoła. Donośne brzmienie mojego głosu, zaskoczyło mnie w tej ciszy.
Odpowiedział mi jedynie kran. Poza nim, niczego nie dało się słyszeć.
?Poszli gdzieś w środku nocy? O co tu chodzi? I dlaczego spakowali plecaki??
- Ej, co wy sobie jaja robicie? - próbowałem wypowiedzieć tę kwestię stanowczo, ale zamiast tego, trwożliwie załamującym się głosem zapytałem ciszę.
Kap!
?A co jeśli to...?
Kapanie nagle przybrało na sile.
Kap! Kap! Kap! Kap!
?A temu co znowu...?
Niezwyczajnie,
czyli szaleńczo
kapiąc,
kran
ciszę zgwałcił brutalnie, strasząc mnie.
Strumień istny musiał się zeń lać, bowiem
dźwięk kapania ewoluował do rangi ciągłego
szumu, jakby sabotażysta jakiś kurek odkręcił,
uwalniając
uwięzioną
wśród rur
wodę:
K-
-ap!
Kap!
Kap! Kap!
Kap! Kap! Kap!
Kap! Kap! Kap! Kap!
KAP! KAP! KAP! KAP!
KAP! KAP! KAP! KAP!
KAP! KAP! KAP!Kap!
Kap! Kap! Kap!
Kap!
- Dobra! Nie wiem co wy odpier...., ale wchodzę do was!
Oświetlając sobie drogę latarką, dobrnąłem do drzwi łazienki i otworzyłem je raptownie. Wszedłem do środka.
Nie zastałem weń jednak ani Kuby, ani Magdy. Zniknęli dokumentnie.
Ku mojemu dalszemu zdumieniu, gdy tylko sforsowałem bramę świątyni dumania, dźwięk lejącej się wody ucichł. Zupełnie jakby nigdy się nie wydarzył. Ponownie zapanowała nieskazitelna cisza.
Oświetliłem kran, który po wnikliwych oględzinach, okazał się suchy niczym butelczyna po libacji! Spojrzałem na stojące pod nim wiadro, lecz nie ujrzałem weń ani odrobiny wody, której przecież dźwięki słyszałem przez cały czas.
?Przecież to cholerne kapanie mnie obudziło! Co jest? Co to ma wszystko znaczyć??
Usłyszałem skrzypienie w przedsionkowej części pokoju.
Poczułem ukłucie strachu. Charakterystyczna bulwa od nieprzełkniętej śliny zagościła wewnątrz mojego gardła. Bezcielesny palec trwogi bezpruderyjnie załaskotał mnie w kark. Serce rozdzwoniło mi się niczym Rzym przed wiekami, kiedy niejaki kloszard August wyzionął był ducha.
Skrzyp!
- Kto tam? - zapytałem łamiącym się głosem.
Nie było odpowiedzi.
Cisza.
Lodowata kropla potu spłynęła mi po plecach, przyczyniając się do wzdrygnięcia całego ciała. Przełknąłem wreszcie ślinę, lecz ku mojemu zdziwieniu, przyduszająca bulwa pozostała.
- Kto tam? - próbowałem ponowić pytanie bardziej stanowczym głosem. Nie udało mi się.
Nie usłyszałem odpowiedzi. Cisza przedłużała się bezlitośnie.
?Zamordują mnie.? - pomyślałem, a łzy obezwładniającego strachu napłynęły mi do oczu.
?Jakaś fanatyczna sekta najciemniejszych i najmniejszych hindusów w bestialski sposób odbierze mi życie, ciało poszatkuje, a resztki rzuci krowom na pożarcie. Zeżre mnie pieprzone Pudućeri! Będzie to zemsta za kolonizację. Gówno ich obchodzi, że jestem Polakiem i nawet nie wiedzą, że nie tylko nie maczaliśmy ani koniuszka najmniejszego choćby palca w zamierzchłe sprawy ichniejszej podległości, lecz także przez ponad tuzin dekad czuliśmy ten sam ból co oni. Grunt, że jestem bielszy od nich. Rasistowscy skrytobójcy!
Skrzyp! - zaskrzypiała złowieszczo niezidentyfikowana w nicości, niecna obecność.
?Boże, Chryste, Mario...? - przywołując w myślach całą rodzinę Boską, Józefa jedynie dyskredytując, wstawiennictwem imion najświętszych strzeżony, wyszedłem z łazienki. Drgający snop światła, wydobywający się z latareczki, trzymanej w opanowanej trwożliwymi podrygami dłoni, oświetlał mi drogę. Stojąc ni to w pokoju jeszcze, ni już w toalecie, innymi słowy w drzwiach, ujrzałem pierw podwójne łoże i stojące nań, oparte o siebie plecaki. Tutaj wszystko wyglądało tak samo strasznie, ale i tak samo niezmiennie. Tak samo po prostu! Zło czyhało gdzieś w przedpokojowej sferze.
Wszedłem do pokoju, zostawiając ostatecznie za plecami królestwo czynności nieczystych
i oczyszczających jednocześnie. Serce w ataku chyba klaustrofobicznej paniki, wszystkimi siłami próbowało roztrzaskać mi klatkę piersiową. Gardło odmówiło posłuszeństwa i w chwili gdy starałem się wypowiedzieć cokolwiek, by dodać sobie otuchy i choć trochę przezwyciężyć paniczny lęk, udało mi zakłócić ciszę jedynie nieartykułowanym charknięciem.
Skrzypienie nasiliło się. Zapominając na ułamek sekundy o rozdzwonionym sercu, niedrożnym gardle, galaretowatych kończynach, stojącej niczym naelektryzowana sierści, wszedłem do zagraconego moimi klamotami ?przedsionka?. Moje przerażenie nasilało się z każdym kolejnym powleczeniem odmawiających posłuszeństwa nóg, z każdą następną kroplą lodowatego potu spływającą mi po plecach, każdym włosem, każdą nieprzełknięta śliną. Wreszcie, nakierowałem światło na źródło skrzypienia.
Stara, elegancka, a przez to i straszna jak mniemam, szafa, którą właściwie winno się nazwać kredensem, stała tuż przede mną. Jej niewielkie drzwiczki poruszały się nieznacznie, wydając przy tym nieprzyjemny dźwięk.
?Coś tam siedzi?
Drzwiczki nieznacznie uchyliły się ukazując minimalną szczelinę, która jednakowoż nie zdradzała wnętrza szafy. Nie myśląc wcale, wyciągnąłem przed siebie rękę. Drzwiczki ponownie przymknęły się, jakby przeczuwając zbliżającą się dłoń.
Skrzypnięcie.
Cały świat zatrzymał się w tym jednym ułamku sekundy. Nie odbierałem żadnych bodźców
z otoczenia. Żaden dźwięk nie docierał do moich uszu. Nie czułem smaku powietrza, wstrzymawszy oddech na moment. Nie wiedziałem gdzie jestem, dlaczego, jak się tu znalazłem. Na chwile zapomniałem o wszystkim. Nawet o strachu. Widziałem jedynie drzwi szafy i moje rozprostowane palce, gotowe chwycić klamkę i pociągnąć do siebie, odkryć wnętrze tajemnicy...
Poczułem uderzenie serca. Jednym szarpnięciem otworzyłem szafę na oścież.
Była pusta. Kompletnie, zwyczajnie pusta.
Momentalnie wszystkie bodźce na czele z niesłabnącym strachem powróciły, wzbogacone jedynie o jedno nowe uczucie. Ulgę. Zamknąłem drzwiczki i obróciłem się, celem przeszukania reszty pomieszczenia.
Nie było mi to jednak przeznaczone.
Po tym co zobaczyłem, już nie zgrywałem twardego, nie próbowałem przezwyciężać strachu. Ogarnięty pierwotnym, nieludzkim przerażeniem, chciałem jedynie uciekać, ale nie byłem w stanie poruszyć ni jedną kończyną. Stałem sparaliżowany i patrzyłem jak kształt zbliżał się do mnie...
Strasznie? Dopiero będzie strasznie.
Gdyby ten sen rzeczywiście mi się przyśnił, najprawdopodobniej właśnie bym się obudził, zmęczony nad pojęcie ? psychicznie i fizycznie. Ale całe szczęście, nic takiego nie miało miejsca. Wracając zatem do mojej przerwanej myśli, chcę dodać, że inaczej jest, kiedy używszy słowa ?sen?, na myśli miało się spanie tylko i wyłącznie. Wtedy, faktycznie mówić można o błogim odpoczynku, szczególnie w przypadku snu bezsennego. Takim właśnie rozkosznym stanem obdarzyła mnie noc.
Od czego natomiast dane mi było odpocząć?
Cha! Od wielu rzeczy męczących, nieodłącznie związanych z pobytem tutaj. W pierwszej kolejności od spraw lakonicznych, takich jak np. hałas wszechobecny, do którego być może zaczynaliśmy się przyzwyczajać, przestając za to go rozumieć.
Klaksony! Szanowni Państwo, klaksony! Za co i po co?
Doszliśmy do wniosku, że tutejsi kierowcy po prostu to lubią albo, co gorsza, są od nieustannego trąbienia uzależnieni w stopniu tragicznie nieuleczalnym. Choć, nie mogę wykluczyć ewentualności, że zjawisko owe zaczęło mnie drażnić wielce ze względu na fakt, iż samemu unikam jak ognia używania klaksonu. Dlaczego?
Otóż, nie trąbię na nikogo i praktycznie w żadnej sytuacji (o wyjątkach za moment), ponieważ zachowanie takie stanowi dla mnie akt skrajnego upodlenia siebie przede wszystkim, ale i innego użytkownika ruchu drogowego. To mniej więcej tak, jakby np. obsmarować od najgorszych kobietę tudzież mężczyznę napotkanego na chodniku za to, że w swoim mniemaniu, idzie (on? Ona? Ono! - mówiąc poprawnie) zbyt wolno.
Proszę sobie bynajmniej nie wyobrażać, że jestem kierowcą spokojnym. To znaczy, oczywiście tak, na ogół, ale nie zmienia to faktu, że przez większą część drogi, którą przyszło mi danego dnia pokonać siedząc za kierownicą, na każdego dokoła, bez wyjątku klnę jak szewc. Niemniej jednak robię to w samochodowym zaciszu, czego z założenia nikt poza mną nie ma prawa słyszeć. (Mówię z założenia, bo w praktyce, szczególnie letniej, jadąc przy otwartych oknach, o których dźwiękowej nieszczelności zdarza mi się zapomnieć, ktoś być może słyszy co o nim myślę. Ale wtedy jest mi wstyd.) Tak czy siak, wykorzystując przytoczoną gdzieś powyżej przykładową, chodnikową sytuację, być może bluzgałbym na idących za wolno przechodniów srogo, ale w myślach...
A to znaczy, że niejawnie i niepublicznie okazywałbym emocje (a mówiąc prościej, nie okazywałbym ich wcale), zachowując swoje i cudze człowieczeństwo oraz broniąc się przed klaksonowym zezwierzęceniem (tzn. ustno-werbalnym w trotuarowym przypadku...). Trąbienie, jak już mówiłem, jest zaiste aktem upodlenia osoby własnej i obcej. Apeluję zatem o unikanie napieprzania jak cham zaściankowy w przycisk klaksonu, kiedy tylko jest to możliwe.
Zdarzają się oczywiście sytuacje beznadziejne, kiedy sygnał dźwiękowy użyty zostać może,
a nawet powinien!
Podejrzewam wprawdzie, że wielu demonów szos, którzy prują z prędkością piekielną przez miejskie i niemiejskie arterie, w swoich przedłużających przyrodzenie ?wielokonnych? bestiach, nie łatwo mi będzie przekonać, że trąbić można delikatnie i uprzejmie. Naprawdę da się!
Krótki i dyskretny sygnał - muśnięcie ledwie przycisku klaksonu, informujące bliźniego
o zaistniałej sytuacji drogowej, np. o pojawieniu się zielonej strzałki skrętu, jeżeli stojąc dalej na czerwonym świetle, ów człek poczciwy takowej nie zauważył, czyli innymi słowy serdeczne: ?jedź proszę towarzyszu drogi, gdy znaki sprzyjające; pokój z Tobą!?, zamiast przeciągłego: ? no k., ch. pi., w d. k. je., k. ruszaj mać!?, będzie zdecydowanie lepszą opcją i dla siebie, i dla drugiej osoby.
Czasami, w przypadku rozprzestrzeniania bezczelnego, wręcz niebezpiecznego chamstwa ulicznego przez jakiegoś mistrza kierownicy, tj. np. w sytuacji gdy taka ?beznadziejna diagnoza?, w sposób iście brawurowy zajedzie drogę albo wepcha się z impetem na nieswój tor jazdy, narażając na uszczerbek nie tylko swoją karoserię, lecz także moją, klakson jest jak najbardziej zrozumiały
i dopuszczalny. Samemu zdarzało mi się w ten sposób zaprotestować, długo właśnie i przeciągle ujawniając ogółowi swoje słuszne niezadowolenie, ale raz, może dwa, a jeśli więcej, to do ilości, którą zdolna jest wizualizować jedna dłoń, choć takich sytuacji stresowych los podarował mi niewątpliwie więcej.
Otóż wyznaję mniemanie, że na takiego cwaniaczka nie warto trąbić, bo i po cóż? Jeszcze się kretyn ucieszy, że jego głupotę ogłaszają.
No chyba że ktoś żonę rodzącą wiezie. Albo nie-żonę. Kobietę w każdym razie. Ale rodzącą. Albo nie rodzącą. Np. chorzejącą, cierpiącą, umierającą, pomocy potrzebującą... Mówiąc inaczej, zdarzyła się jakaś sytuacja nietypowa i trudno się dziwić, że kierowca taki, nie zważając na nic, trąbieniem walczy o życie. Wiadomo, nieświadom rzeczywistości, mogę się pieklić, ale
o pretensjach muszę zapomnieć.
Ci wszyscy kierowcy, o których tak długo tu smęcę, ze dwa razy dziennie co najmniej, muszą rodzące kobiety wozić po mieście.
A mówią, że niż demograficzny obecnie przeżywamy.
Dziecioroby pieprzone...
Niemniej jednak, poza nieuleczalnymi okazami zezwierzęconych drajwerów, na polskich szosach panuje cisza.
A tutaj?
Tutaj nie panuje...
Naprawdę doszliśmy do wniosku, że kierowcy indyjscy muszą dźwięk klaksonu szaleńczo kochać. Trąbią bowiem nieustannie, przy każdej możliwej okazji, kiedy dane jest im zasiąść przed sterami pojazdu. Krótko, acz z ogromną częstotliwością, zwykły czynić to pomniejsze pojazdy. Długo
i przeciągle wytrąbują swoją rację bytu, wszelkiej maści autobusy, kiedy wchłaniają do swych trzewi i wydalają zeń niesmaczną materię podróżującą, czyli stojąc na przystanku albo nie stojąc. Czyli, innymi słowy zawsze i wszędzie hałasują nieskromnie.
Kierowcy trąbią w odpowiedzi na jakieś odległe sygnały dźwiękowe lub na sygnały bliskie, tj. na wszelakie zwykli respondować niezwłocznie, nie zależnie od tego czy ich one dotyczą, czy nie. Trąbią niektórzy na powitanie znajomego. Trąbią zaobserwowawszy zdarzenie niezwyczajne. Na te zwyczajne też trąbią. Radośnie trąbią co poniektórzy, melodyjki nieskomplikowane wygrywając, by swój dobry humor wszem i wobec obwieścić. Inni zaś trąbią, by smutek lub złość przezwyciężyć. Pozostali trąbią po prostu, bez szczególnej przyczyny, a wszystek i wszyscy zatrąbiwszy nie raz, trąbią dalej i tak trąbiąc jadą.
Raz świadkami byliśmy, tutaj właśnie - w Pudućeri, kiedy to jegomość, wjechawszy na ulicę pustą kompletnie, gdzie jakiekolwiek stworzenie żyjące akuratnie obecności zaniechało, (a zatem nocą pewnie, kiedy to z okien hotelu miasto obserwowaliśmy), pokonał niekrótki dystans, trąbieniem uświęcając każdy przejechany centymetr. Kuba zgrabnie skwitował to zjawisko stwierdzeniem, że w pojazdach tutejszych odwrotnie powinno się montować maszynerię klaksonów, tj. wraz
z uruchomieniem drogowego żyjątka, mniejszego czy większego, sygnał samoistnie zwykłby się zeń wydobywać, a naciśnięcie przycisku, który u nas ukryty jest w kierownicach, równałoby się z ciszą.
Wszechobecny hałas właśnie, tzn. pomijając całą gamę dźwięków, które składają się na nieskładne twory, określane z europejska mianem miast, a samo to bezsensowne trąbienie, doprowadzało nas nie raz jeden do jawnej agresji.
Co więcej, od niedającego o sobie zapomnieć, wszechobecnego smrodu, od przytłaczającej duchoty, a przede wszystkim od nieustępliwego kaszlu mogłem odpocząć ? śpiąc.
Oj tak.
Największą niewątpliwie zaletą nocnej eskapady do odmiennych stanów świadomości, jest fakt, iż choć na moment, dane jest zapomnieć o informującym o swej śmiertelności ciele.
Ja przepraszam za te ?tandecizmy?, gdyż wiem, że mój stan zdrowia nie jest, całe szczęście, tragiczny. Funkcjonowałem na co dzień przyzwoicie, co jednakowoż faktu nie zmienia, iż cudownie jest odpocząć od ciągłych prób wyplucia płuc wprost na bruk ? tak cudownie, że człowiek, przez moment ulotny, sekundę dosłownie, nim rozpozna miejsce, w którym znalazł się, wyrwany żywcem z innej, sennej realności tudzież wyłowiony z bezkresu bezsennej ciemności, nim przebudzi się całkowicie, nie pamięta o swej chorobie.
Otwiera ów człek poczciwy oczy, nie będąc trawiony bólem czy inną dolegliwością, obecną przy stanie gorszego samopoczucia, nie ugodzony nawet myślą o jakimkolwiek schorzeniu, jakoby całkowicie ozdrowiał.
Po chwili zaś budzi się i ciało.
To właśnie jest, Szanowni Państwo, owa bezczelna podłość chwilowej przyjemności chorobowego przebudzenia.
Dotarcie do puenty zajęło mi zaledwie jakieś dwa i pół tysiąca słów.
Proszę nie traktować tego jako podłość, raczyłem się jedynie stanem zawieszenia między snem a jawą.
Donośne kaszlnięcie, zwieńczone przykrym wypluciem galaretowatej zawartości cierpiącego układu oddechowego, przypomniało mi o chorobie.
Gdy zjedliśmy już śniadanie, które nota bene nie było rewelacyjne, tak jak reszta posiłków, które przyszło nam spożyć w tym mieście, oznajmiłem moim kompanom przygód, głosem poważnym,
a urywanym co chwila kaszlem:
- Słuchajcie, idę do lekarza.
Nie odpowiedzieli. Popatrzyli po sobie bez cienia uśmiechu, po czym z powrotem skierowali wzrok na mnie.
- Trzeci dzień charczę i smarczę, i generalnie nie widzę poprawy. - kontynuowałem. - Jutro wyjeżdżamy, a że jest to, jakby nie patrzeć, prawdopodobnie bardziej cywilizowane miasto od tych, do których zawitamy, to wolałbym mieć to z głowy tutaj.
- Możesz wziąć ten antybiotyk. Na drogi oddechowe też działa. - powiedziała Magda, a na myśli miała środek, który pomógł Kubie w przezwyciężeniu dolegliwości pokarmowych.
- Nie chcę. Rozwali mi florę bakteryjną. - sztucznie być może brzmią te słowa, ale faktycznie , takie właśnie padły z moich ust.
- Ale słuchaj... - kontynuowała Magda. - Jak ty masz tylko kaszel, to nic ci nie jest. Bo jakby coś więcej ci miało być, to by się już zaczęło. Po prostu reakcja na powietrze i tyle.
- No... też mi się tak wydaje. - dodał Kuba. - W dodatku nie palisz, a żeś bidi kopcił. Plus to powietrze.
- Dobra... - tyle odrzec mi się udało nim głos mój skutecznie stłumiony został przez kaszel
i katar. - Ja wiem, że niewątpliwie nic specjalnego mi nie jest, bo chodzę z wami i żyję... - przerwa na kaszel. - Ale ja jestem bojaźliwy człowiek! Poza tym, tu są Indie. Więc chodźmy do lekarza... To znaczy, mogę pójść samemu, jeśli wy chcecie coś porobić, poradzę sobie rzecz jasna.
- Nie no. Pójdziemy z tobą. - Odparli kiwając głowami, jakby na zgodę.
I poszli. Tacy byli kochani!
Była w okolicy klinika prywatna, nazwy której nie pamiętam, ale schludna i elegancka z zewnątrz (przechodziliśmy obok niej nie raz), a ponadto dobrze opisana w przewodniku, zatem do niej właśnie się skierowaliśmy.
Weszliśmy do typowego dla takich miejsc, niebrzydko urządzonego ? wskazującego na swój status niepubliczny, przedsionka czy holu wejściowego... jak zwał, tak zwał... gdzie Magda i Kuba usiedli, gotowi na czekanie, podczas gdy ja podszedłem do recepcji, w której zastałem trzy ciemne, niewysokie, i uśmiechnięte Hinduski.
- Hello... - zacząłem nieśmiało, nie wiedząc właściwie jak zacząć. - I'd like to see a doctor.
Popatrzyły na mnie tajemniczo, ale uśmiech nie zniknął z ich twarzy. Nie mniej jednak, nic nie powiedziały.
- Well... - zająknąłem się. - I have strong cough, pain in chest, runny nose... and sneezing, and head ache.
Gdy wymieniłem już wszystkie dolegliwości, które utrudniały mi funkcjonowanie przez ostatnie trzy doby, czyli gdy zamilkłem, zapanowała cisza. Pielęgniarki (tak oceniłem je po ubiorze), nie odezwały się słowem.
- Ok? - zapytałem po chwili, po czym zakasłałem znacząco.
Pokiwały głowami w sposób jakby smutny, jednak nie tracąc uśmiechów, (najwyraźniej białas
w tym miejscu zawsze musi oznaczać dla nich rozrywkę), po czym powiedziały wreszcie:
- Ok. 180 rupies please.
Już zacząłem sięgać po portfel, by wydobyć zeń odpowiednią kwotę, gdy pewna polska cecha skutkująca chęcią uniknięcia za wszelką cenę i tak niewielkiego, tj. jakiegokolwiek płacenia (oj, tak żartuję ? taka gra stereotypami; proszę się nie oburzać), zmusiła mnie do powiedzenia:
- Oh! And... if I have insurence, do i have to pay?
Popatrzyły na mnie z mniejszym już uśmiechem, ale wciąż serdecznie i po chwili narady szyfrem tamilskim odpowiedziały:
- Yes. 180 rupies. You can talk with doctor about insurence and if so, we will give you money back. Anyway pay 180 rupies.
Uznając to rozwiązanie za dobry układ i z pewną dozą wstydu za chęć wycwanienia się na dziewięciu złotych, zapłaciłem.
Potem działy się rzeczy dziwne.
Otrzymałem pewien formularz do wypełnienia, gdzie musiałem wpisać nad wyraz szczegółowo swoje dane osobowe, włącznie z adresem i numerem paszportu, a całość podsumować eleganckim podpisem. Jak dotąd wszystko wyglądało w miarę normalnie.
Jak dotąd...
Zostałem następnie zaprowadzony do pokoju badań.
Szedłem wolnym krokiem, czyli dostosowanym do nieśpiesznego człapania pielęgniarskich bucików, przez długi korytarz, dokądś w głąb budynku. Z każdym pokonanym metrem coraz bardziej ogarniało mnie dziwne uczucie, którego jednak nie potrafiłem do niczego przyrównać. Konsekwentne brnięcie do wnętrza kliniki skutkowało gwałtownym wyostrzeniem się moich zmysłów. W pierwszej kolejności ozdrowiał, nadszarpnięty nieustannym miejskim hałasem, słuch, który nad wyraz sprawnie spostrzegł (synestezyjnym odruchem), że dokoła panuje niemal kompletna cisza. Jedynie stukot podeszw moich i pielęgniarskich butów niósł się echem po korytarzu. Zniknęły nieliczne egzemplarze ludzkie, sporadycznie wychwytywane we wcześniejszych etapach marszu, przez zmęczone gryzącym powietrzem indyjskiej atmosfery oczy. Zaś gwałtowne rozszerzenie się źrenic, gotujących się na przyjęcie dużej porcji mroku, niemalże poczułem fizycznie. Światło bowiem w korytarzu słabło. Nozdrza wzmożonym wysiłkiem próbowały wychwycić jakąś charakterystyczną woń, lecz na próżno. Klinika była nad wyraz bezzapachowa. Skóra, wyczuwając własną nieszczelność, komunikowała o wzmożonej obecności mroźnych kropel potu na ciele, zaś język bezskutecznie próbował przezwyciężyć suchość, która zdominowała terytoria skryte za kurtyną warg. Szósty zmysł z kolei szeptał mi rozwiązanie mojej rozterki.
Zrozumiałem, że owe dziwne uczucie to strach.
Mimo to szedłem dalej, wzrokiem wlepiony w plecy tego pielęgniarskiego widma, które prowadziło mnie do samego jądra ciemności, gdzieś na końcu korytarza, który sprawiał wrażenie niekończącego się. Próbowałem obejrzeć się, sprawdzić, czy zbyt aktywna wyobraźnia nie płata mi figli, czy moi kompani nie są w rzeczywistości tuż za mną, czy nie siedzą na tych samych krzesłach, w tej samej poczekalni, tam gdzie ich ostatnim rzutem oka widziałem. Nie udało mi się. Jakaś mroczna siła, nie pozwalała mi oderwać oczu od pleców mojej przewodniczki.
Korytarz miał koniec.
Kończył się on drzwiami.
Nad nimi napis: ?Porzućcie wszelką nadzieję, wy którzy tutaj wchodzicie?, zachęcał do wejścia. Choć, być może, co innego głosił. Nie przyjrzałem się dokładnie.
Pielęgniarka otworzyła mi drzwi, samemu stając obok i diabelską siłą sugestii zmuszając mnie do wkroczenia jako pierwszy.
Wszedłem, a gdy znalazłem się wewnątrz, rozumiałem że nie bałem się na próżno...
Strasznie? Eee... Jeszcze nie!
A tak naprawdę, to było trochę inaczej.
Zostałem zaprowadzony przez ową uroczą panią do pokoju badań, który bynajmniej nie znajdował się daleko od wejścia głównego do kliniki. Mieścił się w nim cały arsenał sprzętów do nieinwazyjnej, całe szczęście, kontroli czynności życiowych. Innymi słowy żadnych narzędzi tortur nie odnotowałem. Niemniej jednak stało pod ścianą jedno urządzenie, które było jak mniemam tym, jakże charakterystycznym dla wszelkich filmów czy seriali o tematyce medycznej, ustrojstwem do stałego kontrolowania czynności serca. Wiecie Państwo, takim co robi: ?Bip. Bip. Bip.? - kiedy stan pacjenta jest zły albo: ?Bip. Bip. Bip! Bip! Bip!? - kiedy jest bardzo zły, albo ?Biiiiiiiip!? kiedy jest stabilny. To chyba jedna z nielicznych sytuacji, gdy zdecydowanie pragnie się słyszeć złe sygnały ? tak mówiąc zupełnie od rzeczy. Takie właśnie urządzenie tam stało, tylko jakby z minionej epoki, bowiem przypominało bardziej jakąś maszynę do dializy, słowem było wielkie i przestarzałe. A może właśnie ujrzałem tam ową maszynerię skomplikowaną, która zastępuje nerki w stanie niesprawności własnego organizmu, tylko ja się nie znam? Nie ważne, nie o tym chciałem mówić! Po prostu, z całego tego, nad wyraz zwyczajnego, wręcz kliniczno-sielankowego obrazka, ewentualnie to urządzenie sprawiało wrażenie dość upiorne.
Poza tym, naprawdę zbliżony był wygląd pokoju badań do tych naszych, znanych z polskich szpitali. Standard niczym po dofinansowaniu z NFZ.
Opierając się zatem na niepodważalnej obserwacji, mogę zatem uroczyście oznajmić iż poziom naszego szpitalnictwa jest tak wysoki jak indyjski!
Nie wiem czemu, ale nie brzmi to wcale tak dumnie, jak myślałem, że brzmieć będzie...
Ciemna i niewysoka niewiasta obleczona w biel, która mnie tutaj przyprowadziła, wskazała mi zydelek, na którym usiadłem, po czym zmierzyła mi ciśnienie i tętno. Następnie wzięła sterylny niewątpliwie termometr, który leżał na sterylnym zdecydowanie blacie i wycierając go (tj. termometr, nie blat) dodatkowo w sterylną ścierkę, leżącą gdzieś nieopodal w sterylnej ? jak wierzę ? lokalizacji, by uczynić go jeszcze bardziej sterylnym ? nieprzeciętnie rzekłbyś sterylnym, ponad sterylnym - bez zbędnych ceregieli, wpakowała mi go do ust.
?No smacznego!? - w przypływie auto-sympatii, serdecznie pożyczyłem sobie apetytu w myślach. - ? Dobrze, że pamiętała wytrzeć, bo mógł nie być sterylny...?.
Po chwili wyjęła mi z ust termometr, zapamiętała pomiar, po czym, co zaobserwowałe z wyraźnym uczuciem ulgi, opryskała go starannie dezynfekującym środkiem. Odłożyła go następnie na ten sam, wybitnie sterylny blat...
Cóż... Indie! (O! Jak dawno tego nie mówiłem! A zatem powtórzę, bo jest to wielce znaczeniowo pojemne wykrzyknienie.)
Tak też, cóż... Indie!
Zostałem także zważony i zmierzony. Schudłem.
Wszystkie wyniki skrupulatnie wpisywała pielęgniarka do wielkiego dziennika badań, w którym to również musiałem złożyć szczegółowe dane osobowe poparte podpisem. Wreszcie, zostałem wprowadzony do gabinetu doktora, mieszczącego się w sąsiednim pokoju.
Wszedłem do mrocznego pokoju, którego zaduch, mimo mojej chorobowej niedrożności układu oddechowego, ubezwłasnowolniał dodatkowo płuca i nozdrza. Za obskurnym, rozpadającym się, jakby wykradzionym z biurowca jakiegoś amerykańskiego miasta lat 50. albo, żeby lepiej opisać jego wygląd, żywcem wygrzebany z ruin takiegoż budynku biurkiem, oświetlany słabą pożółkłą połacią stojącej nań lampki, siedziała gruba, łysiejąca, spocona nad pojęcie istota o wielkim wąsie, odziana w brudną koszulkę na ramiączkach, która w żaden skuteczny sposób nie była w stanie ukryć jej gęstego owłosienia na klacie i sącząc gęsty, kopcący dym z żarzącego się cygara, przeszywała mnie na wskroś swoimi strasznymi, czarnymi ślepiami.
Wtem zostałem wepchnięty do pomieszczenia, a gdy drzwi się za mną zatrzasnęły, monstrum uśmiechnęło się, ukazując sczerniałe resztki niegdysiejszych zębisk, po czym wychrypiało:
- Hello Piotr. I am your doctor. I want you to play a game... - to rzekłszy, wyciągnął na blat skalpel i strzykawkę wyposażoną w długi na pięć cali szpikulec.
Wtedy usłyszałem jego śmiech, którego nie mogłaby z siebie wydać żadna ludzka istota.
Strasznie? Oj byłoby strasznie, gdyby faktycznie tak było.
Ale tak nie było.
Jasne, całkiem przytulne i mocno klimatyzowane pomieszczenie, znowuż niczym właściwie nie różniło się od gabinetów w polskich klinikach, za wyjątkiem rzecz jasna samego doktora, który z przyczyn zrozumiałych był Hindusem.
Zaprosił mnie on serdecznie do siebie i po krótkiej rozmowie (w języku angielskim oczywiście), podczas której użalałem się nad swoimi dolegliwościami, używając stetoskopu osłuchał uważnie wnętrzności odpowiedzialne za owe niedogodności, po czym oznajmił:
- I think everything is all right.
Uspokojony niewątpliwie tą wypowiedzią, obserwowałem jak przez następne 15 minut albo i dłużej rozpisywał obszerną receptę na kartce o formacie A4, którą musiałem dla odmiany ? nie zgadną Państwo ? zwieńczyć danymi osobowymi i podpisem.
Przepisał mi nań, ?just in case? jak sam powiedział, sześć rodzajów leków, z których kupowania oczywiście zrezygnowałem. Przecież wszystko było ok! To mi wystarczyło.
Poza tym, opisując działanie jednego z leków, oznajmił mi, że może on wywoływać senność
i otępienie, a miały to być zwykłe krople do nosa.
Nie omieszkałem również zapytać o ową polisę, której wstawiennictwem chciałem ominąć płatności (w wysokości dziewięciu złotych ? tak przyznaję się!) i stwierdził on, że z radością zwróciłby mi pieniądze w ramach tego ubezpieczenia, jeżeli tylko spędziłbym w ich klinice dobę.
Zadowolony z faktu, że nie muszę całe szczęście korzystać z ich niezaprzeczalnej gościnności
i zapominając nareszcie o wydatku w wysokości dziewięciu złotych, wziąłem receptę i dziękując oraz żegnając się serdecznie, opuściłem gabinet.
A na korytarzu z kolei...
Dla odmiany...
Państwo nie zgadują jeszcze?
Musiałem przekazać na moment receptę pielęgniarce, która przepisała zalecenia lekarza do jeszcze innej księgi, którą to również przystroiłem podpisem poprzedzonym danymi osobowymi.
Potem byłem wolny.
Wolny, szczęśliwy i jakby od razu zdrowy.
Opowiedziałem moją przygodę Magdzie i Kubie oraz pokazałem im receptę, która zafascynowała ich nie mniej niż mnie. A potem...
Cha!
No co mogłem potem zrobić jako wolny i zdrowy człowiek. To co każdy zrobiłby stając się nagle wolnym i zdrowym.
Zaprosiłem ich na piwo.
W końcu też było święto niepodległości!
Teraz uwaga!
Picie tutejszego piwa odradzałem zaciekle i odradzam nadal. Istnieje jednak jedna marka,
w Tamilnadu dostępna głównie w Pudućeri właśnie, które jest pijalne, nawet niezłe, zaś na indyjskie standardy wybitne, a jest nim ?Król Rybak?... tłumacząc na polski. (jest w Polsce dostępne, zatem nie będę robił zbyt jawnej reklamy)
Z racji zaś, że miasto owe post-francuskie, stanowi terytorium zarządzane centralnie, alkohol jest tutaj całkowicie i bez ograniczeń dostępny. Sklepów z trunkami, tak zwanych ?brandy szopów? (proszę czytać twardo, z polska) jest tu od groma i jeszcze trochę. Wewnątrz natomiast, każda ściana niemalże, od góry do dołu, zasłonięta jest bogatą wystawą napitków rozmaitych. Lokalna populacja często pielgrzymuje do tego Pudućeri, by odprawiać alkoholowe modły, za pośrednictwem tychże sklepów właśnie. Imprezować, innymi słowy, przyjeżdżają.
Tego dnia potem, wyruszyliśmy na długi spacer w poszukiwaniu jedzenia i wi-fi. Jeśli świętowali mieszkańcy Pudućeri odzyskanie niepodległości, to z rzadka poprzez flagową agitację, częściej poprzez rychlejsze uszczuplanie rynku usług. Z tej przyczyny błądziliśmy niemało, długo nie mogąc odnaleźć otwartej ani restauracji, ani internetowego punktu.
A z innych ciekawych przygód, które miały miejsce dziś jak i w dniach poprzednich, to Kuba wdepnął w krowi placek! Cha, cha, Trala la! (Nie cieszył się. Nie wiem dlaczego ? to dużo szczęścia)
Warto również wspomnieć o starszej parze przesympatycznych Francuzów, którzy przez trzy dni byli naszymi sąsiadami w Ganga Guest House, z którymi porozumiewaliśmy się po angielsku, bo że ne pa ble ble pa franse...
Zwrócili nam uwagę, gdyż rezydowali dłużej od nas, iż jest tutaj wiele komarów, których nie widać i nie czuć. Rzeczywiście, kilka nawet, po solidniejszym wysilaniu wzroku, udało nam się dostrzec. Było ich i tak nieporównywalnie więcej niż w Ćennaju, gdzie nie uprzykrzały nam życia w ogóle. Psikaliśmy się tedy specyfikami odstraszającymi owe paskudne stworzenia z wzmożoną częstotliwością. Doradzili nam także owi Francuzi, ażeby zakupić specjalne spiralki, które zapalone, komary do kąsania zniechęcają. Uśmiechnęliśmy się (szczególnie ja) słysząc tę radę, gdyż jak wiadomo pudełko takowych znajdowało się w moim magicznym plecaku.
Ostatniego z kolei dnia w Pudućeri, ostatniego z ostatnich, to znaczy wtedy, kiedy z rana zarówno oni jak i my mieliśmy wyjeżdżać dokądś indziej zapytali nas o naszą narodowość.
- Poland. - odparliśmy chórem prostując dumnie torsy.
- That is what we think! - odpowiedział starszy jegomość, który niewybitnie, aczkolwiek lepiej od małżonki angielskim władał. - We hear all the time you say: ?tak, tak, tak?!
Uśmiechnęliśmy się gratulując sprawnej dedukcji, aczkolwiek mamy powody mniemać, iż mogli rozpoznać naszą narodowość po innym słowie, które padało równie często niestety co ?tak?.
Pozwolę sobie wrócić jednak do dnia święta niepodległości, ponieważ nie zrelacjonowałem go jeszcze w całości. Kiedy wreszcie udało nam się cośkolwiek zjeść jak i odwiedzić punkt internetowy, wróciliśmy do hotelu, by odpocząć oraz przygotować się mentalnie i fizycznie do jutrzejszego, porannego wyjazdu.
Innymi słowy, gdy znaleźliśmy się w pokoju, przeanalizowawszy przy użyciu przewodnika drogę dojścia do dworca autobusowego i zadecydowawszy, popatrzywszy uprzednio na wszechobecny rozgardiasz, iż pakowanie uskutecznimy jutro, poszliśmy spać. Przynajmniej ja rychło udałem się na odległe, senne wojaże, gdyż udało mi się nazbierać kilka zmartwień, własną, nierozważną agresją spowodowanych, które musiałem przeanalizować śpiąc. Ale to nie wasza sprawa, wścibscy Państwo!
Tak myśląc w każdym razie i martwiąc się, pomału zapadałem się w głąb materacu, a potem jeszcze niżej, pod łóżko, gdzieś pod podłogę, pod ziemię, aż wreszcie całkowicie pochłonęła mnie bezdenna ciemność. Spadając, spałem.
Skrzyp!
?Co to? Nienaoliwiona ciemność skrzypi?? - pomyślałem bez sensu, wciąż lecąc bezwładnie w dół lub w górę.
Skrzyp!
Ocknąłem się gwałtownie. Otworzyłem oczy. Niewiele mogłem dostrzec w dziwnej, mroczniejszej niż zwykle ciemności. Nade mną wirował szaleńczo wiatrak, który nad wyraz skutecznie chłodził moje ciało, pomimo tego, iż dokładnie przykryłem się śpiworem.
Skrzyp!
Skrzypiała szafa. Wiedziałem to, gdyż znałem dobrze ten dźwięk.
Skąd?
Nie miałem pojęcia; nie pamiętałem.
Spojrzałem w kierunku skąd wydobywał się dźwięk i oczami wyobraźni, gdyż te prawdziwe dopiero uczyły się odróżniać kształty, ujrzałem drzwiczki, które otwierały się z wolna, by po chwili, z szyderczym skrzypieniem zamknąć się na powrót.
Wygrzebując się spod śpiwora, i przyjmując na siebie prawdziwy chłód wiatrakowej wichury, usiadłem na łóżku. Gdy zacząłem dostrzegać większość przedmiotów ukrytych w ciemności, wstałem. Nie potrafiąc zrozumieć dlaczego, poczułem przeszywające ukłucie lęku.
?O co chodzi, przecież to tylko szafa? - pomyślałem, podchodząc doń, celem zlikwidowania skrzypienia. Nagle jednak zatrzymałem się. Tuż przede mną, szafa, która właściwie była kredensem, z profesjonalną regularnością wykonywała koncert skrzypnięć. Bałem się.
?Czy moja podświadomość wie coś, czego ja nie wiem?? - szepnąłem trwożliwie w myślach, po czym zamarłem.
Wtedy przypomniałem sobie wszystko.
Paranormalną nieszczelność kranu.
Niewytłumaczalne zniknięcie moich przyjaciół.
Dziwne ułożenie na łóżku ich plecaków.
Skrzypienie szafy, która... otworzona okaże się... pusta!
Wiedziałem, że to wszystko już się zdarzyło, że nie pozostaje mi nic innego jak odwrócić się
i stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem. Zdawałem sobie sprawę, że demoniczny kształt czyha już gdzieś w ciemności za moimi plecami, pragnąc jedynie dostrzec nieskończoność przerażenia wypełniającą moje oczy. Wiedziałem też, że będę chciał uciekać, ale nogi odmówią mi posłuszeństwa. Że będę próbował krzyczeć, wrzeszczeć pełnią nieludzkiej trwogi, ale głos uwięźnie mi w gardle. Wiedziałem, że nie uda mi się tego uniknąć. Że muszę się obrócić i dojrzeć bestię, która zabrała moich przyjaciół, a teraz przyszła po mnie. Wiedziałem to wszystko i bałem się. Niczego więcej nie czułem, nic innego dla mnie w tej chwili nie istniało ? tylko strach.
Skrzyp!
To szafa, w którą wciąż wlepiałem wzrok, śmiała się z mojej porażki.
Obróciłem się.
Mroczna, nieludzka istota, o oślizgłych naroślach przypominających kieszenie, o mackowatych paskach, klamrach niczym pazury, wyszczerzając suwakowe zębiska, rozdziawiła swoją paszczę, ukazując czarną, wygłodzoną pustkę swojego wnętrza. Buchał zeń odór nieprzetrawionych, wyplutych dokoła resztek mojego ekwipunku. Stałem uciec niezdolny i na granicy jawy a omdlenia, patrzyłem na mój plecak. Chciałem rozkazać mu, by zaniechał swych szatańskich planów, nakazać spokój i posłuszeństwo, jak na porządny bagaż przystało, ale nie mogłem nic mówić. To już nie był mój plecak. Patrzyłem trwodze posłuszny, jak bestia zbliża się do mnie, wywijając mackami
i połyskując metalicznym szkieletem.
? Plecaku, mój plecaku... Czemuś mnie opuścił?? - zdołałem pomyśleć.
W następnej sekundzie, rozdziawiając na oścież swą obszerną paszczę, rzucił się na mnie i pożarł mnie całego. Chciałem wrzeszczeć lecz nawet to nie było mi dane. Pochłonęła mnie ciemność.
Obudziłem się zlany potem i z niepokojącym sapaniem zacząłem spozierać spanikowanymi oczyma dokoła. W oświetlonym pokoju ujrzałem moich kompanów podróży siedzących w dalszej części pomieszczenia. Nie spali jeszcze, a teraz patrzyli na mnie dziwnie. Wszystko wydawało się normalne.
- Co ci jest? - zapytali.
- Co? - odpowiedziałem bezmyślnie, wciąż będąc w amoku. - Nic. Nic. - dodałem, uspokajając się pomału.
- Zły sen? Co tam widziałeś? - uśmiechając się szyderczo, dopytywali.
Chciałem już powiedzieć co widziałem, ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć niczego konkretnego. Jakaś ciemność, kapanie, skrzypienie, nic więcej.
- Nic mi się nie śniło. - odparłem wreszcie, po czym spojrzałem na podłogę, gdzie panował doskonały niemalże bałagan oraz gdzie leżał mój plecak. Pusty, odepchnięty, martwy... - Jak ja to wszystko jutro spakuję? Nie ważne. Dobranoc.
I to mówiąc, zasnąłem ponownie. Tym razem już bezsennie. A może od początku nic mi się nie śniło? A może wszystko to był sen? Nie wiem ? spałem.
Potem już, to jest następnego dnia, czyli po święcie niepodległości i po wizycie u doktora, spakowawszy się nie bez trudu, wyruszyliśmy w drogę na dworzec autobusowy. Naszym następnym celem był Tandźawur, do którego, jak się później okazało, nie kursował niestety żaden autobus. Polecono nam jednakowoż skierować się odjeżdżającym właśnie pojazdem do Ćidambaram (Ćidambaramu?)? miejscowości znajdującej się po drodze do naszego celu. Tam ponoć będziemy mogli się przesiąść.
Zajęliśmy miejsca i autobus, z charakterystycznym warkotem i popiardywaniem, po chwili ruszył
w drogę.
Nie było w sumie tak strasznie.
Tak opuściliśmy Pudućeri.
Przeczytaj koniecznie Planeta Indie cz. 5
Obejrzyj zdjęcia Planeta Indie.