Planeta Indie cz. 4. ciąg dalszy

* * *

Zanim jednak do tego momentu doszło, minęło kilka chwil wartych wspomnienia. Pierwsze dziwne zdarzenie dotyczy telefonu stacjonarnego, który pewnego razu, niespodziewanie rozdzwonił się w pokoju. Proszę wyobrazić sobie nasze zdumione twarze, kiedy w pomieszczeniu rozbrzmiał potworny, piszczący sygnał.

Podniosłem słuchawkę i nie zastanawiając się, co może nastąpić dalej, odrzekłem:

- Hello?

- Mr. Gabriel? ? zapytał mroczny, bezcielesny szept.

Głos uwiązł mi w gardle. Poczułem jak kropla lodowatego potu spływa mi po plecach.

- Mr. Gabriel? ? Powtórzyła istota, kryjąca się gdzieś po drugiej stronie telefonicznego niebytu.

?Matko Najświętsza! Rozmawiam ze śmiercią!? ? pomyślałem przerażony. Scena jak z filmu ?the ring?. Byłem przekonany, że zaraz usłyszę: ?You have 7 days?.

- Yes. ? odparłem wreszcie. ? Gabler. It?s me. ? dodałem, wymuszając na sparaliżowanym od niezidentyfikowanego lęku języku, sklecenie tych kilku słów.

Potem nastąpiła cisza. Wiedziałem jednak, że to nie koniec tej dziwnej rozmowy. Słyszałem sygnał nierozłączonego połączenia. Słyszałem też odgłosy jakie docierały do mnie z drugiej strony. I słyszałem jeszcze jeden dźwięk. Oddech istoty. Cisza przedłużała się niemiłosiernie. Nie tylko na linii, lecz także w pokoju. Kuba był wtedy nieobecny, pewnie okupywał terytorium toalety. Magda wpatrywała się we mnie pytającym wzrokiem. Docierał do mnie jedynie szmer wiatraka i dech niezidentyfikowanej kreatury.

- Our boss is coming for you. ? usłyszałem wreszcie, po czym nastąpił szczęk odkładanej słuchawki.

Nim zdążyłem przeanalizować sens dopiero co usłyszanych słów, rozległo się donośne pukanie do drzwi. Spojrzałem z trwogą na Magdę, ona zaś na mnie, choć być może mniej zlęknionym, a bardziej zaciekawionym wzrokiem. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem krępego hindusa, który był szczęśliwym posiadaczem obfitego wąsa, a la Tom Selleck. Delikatne zdziwienie na moment wymalowało się wyraźnie na jego obliczu, gdy ujrzał on rozgardiasz ogólnie panujący w całym pokoju, ale generalnie łypał na mnie groźnie, parą czarnych jak smoła oczu.

- Mr Gabriel? ? zapytał ofensywnie, wchodząc bez pardonu do pokoju.

- Yes? ? odparłem nieśmiało, czując nieprzyjemne kłucie rosnącego niepokoju.

- Documents! Show me your ID! Your driving licence! ? wykrzyczał niebezpiecznie.

?O co chodzi? Co ja takiego zrobiłem?? ? pomyślałem, zacząwszy przeszukiwać pomieszczenie w poszukiwaniu zażądanych dokumentów.

Dostrzegłem paszport leżący na stole, który pospiesznie chwyciłem, celem wręczenia interlokutorowi.

- Passport. ? stwierdziłem bystro, wyciągając dłoń z dokumentem potwierdzającym moją tożsamość, chcąc go wręczyć wąsaczowi.

- No! I need your ID! Your credit cards! Show me! ? Odpowiedział bez cienia uśmiechu na twarzy.

Wszystkiemu przyglądała się z nietęgą mina Magda, która, siedząc na łóżku, przy użyciu tzw. ?kosy? Kuby, czyli niewielkiego scyzoryka, obierała owoce, czekające na naszą kolejną wieczorną ucztę. Kuba, wciąż nieobecny, przebywał gdzieś zabarykadowany w bezpiecznej łazience. Jak twierdził potem, zajęty swoimi sprawami, nie słyszał całego zajścia. Pewnie bał się groźnego Tamila i nie chciał się przyznać. Ja się bałem, w każdym razie.

?Coś tu nie gra? ? pomyślałem niezbyt żwawo, ale nad wyraz trzeźwo. ?Na cholerę mu moje karty kredytowe? Sprawa jest bardzo grubymi nićmi szyta. Zapowiada się nieciekawie??

- I? I don?t have credit card. Just passport. ? wydukałem z siebie.

- No? ? odchrząknął nieprzyjemnie, jakby tłumiąc wściekłość.

Potem nastała śmiertelna cisza. Podobno trwała jedynie chwilkę i nie była wyczuwalna, aczkolwiek ja przeżyłem ją inaczej. Być może dlatego, że ciemne ślepia hindusa, wysysające, niczym mroczne moce Rowling?owskiego dementora, wszelką radość i uciechę, z najgłębszych odmętów duszy, skierowane były wprost na mnie. Zaś gdy owa istota topiła moje jestestwo tym, na wskroś złym wzrokiem, słyszałem też jej paraliżujący w przerażeniu dech. Wąsy monstrum falowały niczym oszalałe na wietrze cyprysy, z obrazów van Gogha. Dla mnie, owa chwila trwała cała wieczność.

- If not? - odrzekł wreszcie, dokładnie artykułując każdy wyraz. ? Than tell me, my friend? - dodał po kolejnej pauzie, w której to czułem, jak strach oblepia moje ciało gęstym i ciepłym potem. ? What is this?

Gdy skończył nareszcie to jakże rozciągnięte w czasie zdanie, gdy omal nie zemdlałem, przeżarty na wskroś przez rosnący lęk, wąsacz wystrzelił mi przed twarzą, schowaną dotąd za plecami, dłonią, w której trzymał mój portfel. Cały precedens przyozdobił przekomicznym ?bananem? na twarzy, tj. szerokim uśmiechem, jakże charakterystycznym dla udanego dowcipu. Wąsy jego rozstąpiły się, ukazując szeroki rząd białych zębów. Każdy z nich wydawał się chichrać z mojego abstrakcyjnego wyrazu twarzy, jaki nastąpił po tym spektaklu.

Co tu dużo gadać? Siedząc wcześniej beztrosko wraz z Magdą i Kubą przed wejściem do raju, rozkoszując się wieczorną aurą Ćennaju i pijąc kawę, potwornie słodką, acz w swej słodyczy smaczną, założyłem nogę na nogę w taki sposób, że mały drań musiał wtedy umknąć po angielsku, na bruk. Wróciwszy zaś do pokoju, nie zdążyłem nawet zauważyć, że czegoś brakuje w moim spodniowym ekwipunku, gdyż momentalnie zadzwonił telefon.

Gdy hindus obśmiewał się w duchu z mojego rumieńca, odruchowo zacząłem obmacywać kieszenie, nie chcąc uwierzy w niepodważalny dowód mej zguby, po czym z ogromnym uśmiechem zakłopotania, ulgi i zawstydzenia odebrałem portfel i serdecznie podziękowałem. On, śmiejąc się ze swojego, nie omieszkuję przyznać że, udanego żartu, powiedział żebym nagrodził jakąś setką rupii znalazcę, tj. chłopca sprzątającego tutaj, który zgubę odnalazł. Potakując, otworzyłem portfel, a nie znajdując weń zasugerowanej sumy, bez wahania wyciągnąłem banknot pięciodolarowy.

- 5 dollars! ? zdumiał się wielce.

Zaniepokoiłem się okrutnie, myśląc że wyszedłem na bezczelnego skąpca. Zacząłem sięgać po banknot o nominale 20 dolarów, gdy usłyszałem: - It?s too much! Too much!

Wąsacz, będąc szczerze zdumionym, wyciągnął swój mieszek pieniędzy, chcąc wypłacić mi resztę.

Wyobrażają sobie Państwo? Resztę z nagrody, wynoszącej 5 dolarów! (jakieś 250 rupii)

Zażądałem stanowczo, aby ów ?majątek? chłopcu dostarczył, przekazując mu również moje serdeczne podziękowania. Mimo niedowierzenia wąsacza co do mojej ?hojności? i dalszych protestów, uprzejmie wygoniłem go na korytarz i pożegnałem tym samym uśmiechem podziękowania, wstydu i ulgi. W pokoju ponownie zapanowała cisza, zakłócana jedynie szaleńczym wirowaniem wiatraka.

- Uff? - tyle, podsumowując, miałem do powiedzenia.

Potem rozkoszowaliśmy się już tylko owocową ucztą. (Z nowości, spróbowaliśmy świeżych granatów oraz maleńkich pstrokatych bananów, o skórce cienkiej niczym papier i smaku zbliżonym do malin ? absolutna rewelacja!). Następnie, z trzech odcinków sznurka, który przytomnie z Polski przywiozłem, uplotłem warkocz, którym już zawsze, od tego zdarzenia, przywiązywałem portfel do szlufki spodni, na wzór zresztą telefonu, który na smyczy, w ten właśnie sposób był zabezpieczany.

Inną ciekawą przygodą była nasza pierwsza wyprawa po niezbędny środek do profilaktycznego ubijania wszelkiej niepożądanej flory bakteryjnej, aplikowany doustnie, w postaci przeźroczystego płynu. Innymi słowy, po wódkę albo jej zamiennik, która nam się skończyła.

Sprawnym krokiem osoby już przywykłej i odnajdującej się w drogowym rozgardiaszu, pokonaliśmy niewielką odległość między rajem, a sklepem z alkoholem, o jakże dostojnej nazwie ?Wine Shop?. Z winem miał on jednak niewiele wspólnego.

Należy wyjaśnić, iż picie alkoholu, jest tutaj czynnością nad wyraz wstydliwą i wybitnie źle postrzeganą przez ogół społeczeństwa. Ci, którzy jawnie się z nią obnoszą, są na ogół skrajnymi alkoholikami. Wszyscy inni, którzy lubią, od czasu do czasu, zwilżyć wargi palącą cieczą, czynią to jedynie w domowym zaciszu albo w ukryciu. Oczywiście spożywanie alkoholu w miejscach publicznych jest zakazane. (Palenie wyrobów tytoniowych chyba także, ale ciężko stwierdzić ? obcokrajowców jakoś specjalnie nie gnębią z tego powodu). Wracając do alkoholu, to Kuba przyuważył sposób, jakim lokalni pijaczkowie obchodzą surowe przepisy. Zaraz po zakupieniu trunków wysokoprocentowych, przelewają je do butelek po zwyczajnych napojach i beztrosko spożywają w miejscach do tego nieprzeznaczonych, czyli gdziekolwiek.

Jak surowo podchodzi się do sprawy picia, znakomicie ukazuje zależność między postrzeganiem alkoholu, a marihuaną. W naszych okolicach, jeśli zobaczy się młodą osobę (powiedzmy szesnastolatka ? broń Boże nie mówię, o jakichś skrajnych przypadkach z totalną gówniażerią) z piwem, jest na to drobne przyzwolenie społeczne. Co innego z młodzieńcem popalającym trawkę. W Indiach jest odwrotnie. Joincik ? ?nie powinien, ale może będą z niego ludzie?; piwko ? nieodwracalna degrengolada moralna. Taka nieoficjalna, społeczna prohibicja.

Wspomnianych ?sklepów winnych? jest niewiele i tylko w nich, nigdzie indziej, można nabyć alkohol. Jeden z takowych, znajdował się w pobliżu raju i po krótkim, sprawnym spacerze, odszukaliśmy go.

Pod pozbawionym resztek dawnej wyraźności, wyblakłym od bezlitosnego indyjskiego słońca szyldzie, opatrzonym wspomnianym napisem ?Wine Shop?, znajdowała się sporych rozmiarów krata, skutecznie oddzielająca całą alkoholową obstawę półek i szafek, od spragnionych posiadaniem tegoż hańbiącego ekwipunku drobnych hindusów, skłębionych przy otworze, przez który dwóch pracowników sklepu, w nieuchwytnej dla oka białego człowieka prędkości, bez chwili ustanku, przyjmowało odliczona kwotę i wydawało odpowiednią butelczynę. Gdy zaś, pożądany towar znalazł się w dłoni kupującego, od razu nurkował ów człowiek w uliczny strumień, momentalnie znikając z oczu, jakby chciał czym prędzej wymazać z pamięci obserwujących, jego pojawienie się w tym moralnie podejrzanym miejscu.

Jeśli zaś chodzi o wspomnianą obecność trunków na półkach, to nie jest to do końca zgodne z prawdą. Butelki, a właściwie buteleczki (o tym za moment), wyciągają panowie spod lady. Na półkach są albo całe kartony, urywające zawartość, albo nie ma niczego.

Przecisnąwszy się przez tłum rozkrzyczanych anonimowych alkoholików i znanych pijaków, podeszliśmy do kraty i zapytaliśmy:

- Vodka? Vodka irukka? (czy jest wódka?)

Facet, przerywając swoją rutynową pracę, odstąpił od otworu i rozpieczętował jeden z kartonów, z którego następnie wyciągnął buteleczkę w kształcie piersiówki o różowej zawartości. Zerknęliśmy na etykietę, chwyciwszy trunek przez kratę.

?Pink Vodka, 42,8% vol., 180 ml. Produced in Tamil Nadu, for sale in Tamil Nadu only.?

Popatrzyliśmy po sobie i, wstyd przyznać, pierwszy raz nie byliśmy przekonani czy kupić wódkę. (Mówię o wstydzie, nie z powodu owej, zaistniałej wtedy wątpliwości, a propos nabycia alkoholu, ale dlatego że, stwierdzam z żałością, zwykle takiego dylematu nie mamy.)

Praktycznie każdą butelkę cechowała ta dziwna objętość, a każdy trunek niezwyczajny procent. Dało się, co prawda, dostrzec jakieś zakurzone opakowania półlitrowej Whisky, ale nawet jak na nasze warunki, była wyjątkowo droga.

Różowej wódki, z racji na niepopularność wśród tutejszych, kupiliśmy tylko butelkę, a do tego wzięliśmy jedną, warzoną i destylowaną w Indiach, hiszpańską brandy i najpospolitszą whisky, która w kratowej wnęce pojawiała się i znikała nieustannie. Wódka kosztowała 160 rupii, podobnie brandy, whisky zaś tylko 80.

Podaliśmy odpowiednią kwotę i w chwili gdy staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami jakże źle postrzeganego alkoholu, wrzuciliśmy naprędce wszystko do torby Kuby, by ukryć hańbiący nabytek.

Wieczorem, tzn. niedługo potem, bowiem Surja, zwolna odjeżdżał na swym świetlistym rydwanie ku odległym krainom, gdy wróciliśmy spod niezapomnianej kraty do hotelu, usiedliśmy wszyscy wkoło stołu i w ciszy zastanawialiśmy się co dalej.

- A co jeśli w tym jest metanol? ? zapytałem gorzko.

- Przestań! ? odpowiedział Kuba. ? Przecież widziałeś, że oni to wszystko chlają na potęgę.

- Whisky owszem ? kontynuowałem. ? ale wódki czy tej brandy nikt nie brał.

- Bo to już poważny wydatek.

- Słuchajcie ? wtrąciła Magda. ? Mój znajomy był w Indiach, pił takie wyroby cały czas, pewnie w niemałych ilościach i jakoś przeżył.

Popatrzyliśmy wszyscy po sobie, milcząc. Argument o koledze był niepodważalny. Odpieczętowaliśmy więc owe hiszpańsko-tamilskie brandy i z nutką niepokoju skosztowaliśmy po łyku. Było paskudne, ale w swej obrzydliwości stanowiło dla nas synonim zdrowia. Wypiliśmy.

Przeżyliśmy.

Któregoś dnia potem otworzyliśmy drugą butelkę, tym razem z whisky. Było jeszcze paskudniejsze od pierwszego, ale w swej obrzydliwości wciąż stanowiło synonim zdrowia. Wypiliśmy.

Przeżyliśmy.

Wreszcie, na dniach, przyszło nam uraczyć przełyki różową wódką. Była najlepszym (co oczywiście nie znaczy, że dobrym ? przede wszystkim, proszę nie myśleć, że uważam wódkę, mówiąc ogólnie, za coś smacznego) wyrobem spośród trzech zakupionych. Co tu dużo gadać, polskie gardło rozpozna co swoje.

Tak też potem kierowaliśmy się tylko po nią, a różowa kuracja skutkowała. Jedynie Kuba, jak wiadomo, miał mniej szczęścia, bowiem nie ominęła go, wielce niepożądana dolegliwość, ale całe szczęście, dzięki antybiotykowi Magdy, zmagał się z nią dość krótko.

Innego dnia odkryliśmy istnienie nieobecnego dotychczas, odrobinę utęsknionego piwa. Niestety było to odkrycie, mimo chwilowej radości, którą czuliśmy trzymając w garściach dobrze schłodzony napój, zdecydowanie nieprzyjemne.

Nie pijcie, Szanowni Państwo, indyjskiego piwa. Zdecydowanie nie. Po trzykroć nie.

Ewentualnie w Puducherry, ale o tym kiedy indziej.

Kolejnym szczęśliwym zaskoczeniem, niestety dopiero jednego z ostatnich wieczorów w raju, było zlokalizowanie tarasu. Mieścił się on, jak się okazało, na dachu budynku, gdzie, myśląc bezmyślnie ? po europejsku, nie wybraliśmy się od razu i zamiast tam, cały pobyt siadywaliśmy na podjeździe przed recepcją. Ta niespodzianka wiąże się z resztą ze wspomnianym piwem, które, zważywszy na okoliczność oraz piękny widok na nieopisaną obskurność miasta, udało nam się wypić.

Ale Wy, Drodzy Państwo, nie pijcie. Nie warto.

Radośnie zaprawiwszy grdyki niemożliwie podłym sikaczem, ciesząc się z wybornie rozwijającej się konwersacji, w romantycznym porywie, postanowiliśmy przeżyć tę noc na dachu, by uraczyć oczy widokiem ćennajskiego świtu. W końcu, życie jest spontaniczne!

Magda niestety nie podołała wyzwaniu i poddając się zmęczeniu, około trzeciej wróciła do pokoju, by odespać to bezcelowe nocne czuwanie. Zostałem więc ja i Kuba, bez alkoholu, ale w trakcie dobrej rozmowy, w twardym męskim gronie i cóż? Cha! Daliśmy radę!

Świt był jednak, z powodu zachmurzenia, rozczarowujący, ale niewątpliwie warty zobaczenia. Potem długo odsypialiśmy.

Pakowanie nie było tak straszne, jak mi się początkowo wydawało, a proszę mi wierzyć, że kiedy spojrzałem dokoła na całą tę różnorodność, której pierwotną siedzibę stanowiły niezgłębione czeluścia mojego plecaka, obawiałem się niemało, że nie uda mi się wszystkiego ponownie weń włożyć.

Ale udało się, tak mi jak i Magdzie oraz Kubie, rozprawić ze swoimi bagażami. Niemniej jednak pakowanie było dosyć ciężkie, zważywszy na inną okoliczność.

Ostatniego, czyli chyba ósmego dnia, obudziłem się mianowicie z przytłaczającym kaszlem i bólem głowy. Budzik, ustawiony na poranną godzinę, swoim uporczywym brzęczeniem, wwiercał mi się bezlitośnie w czerep. ? No pięknie! Zachorowałem.? ? pomyślałem w pierwszej kolejności. Potem jednak, po porannej toalecie, zaobserwowawszy że poza mokrym i od razu odkrztuśnym charchocie, nic mi szczególnie nie dolega. Uznałem że mogło być gorzej. Spakowaliśmy bagaże sprawnie i udaliśmy się na śniadanie. Wtedy właśnie, zacząłem czuć się gorzej. Uderzenie gorąca i ćennajskiej duchoty pogłębiło kaszel i uczucie duszność, wpływając tym samym krzywdząco na ogólne samopoczucie. Apetyt, mimo porannego głodu, nie dopisywał mi i w ukochanej Anandzie, na śniadanie zjadłem tylko dwa, a właściwie półtora vade, podczas gdy moi towarzysze przygód, wtranżalali ze smakiem obiadowe posiłki.

Następnie, mając już za sobą pakowanie i jedzenie oraz przed-podróżne załatwianie spraw istotnych, postanowiliśmy definitywnie porzucić raj, a co za tym idzie, sam Ćennaj (niewiele potem). Podniosłem swój przenośny wóz opancerzony i, myśląc oraz czując przez moment, że pęknie mi kręgosłup, wciągnąłem go na plecy. Mniejszy plecak, również ciężki, jak na swoją wielkość, umiejscowiłem na brzuchu i tak okulbaczony opuściłem wraz z Magdą i Kubą, raz na zawsze hotel Paradise.

Przemieszczając się komunikacją miejską, po dość długim i męczącym (zważywszy na ciasnotę i na kaszel, który doskwierał mi coraz bardziej) dojeździe, osiągnęliśmy główny dworzec autobusowy. Był to wielkich rozmiarów plac, po którym niezliczona ilość indyjskich Ikarusów poruszała się, szukając odpowiedniego miejsca zatrzymania. Prędko zlokalizowaliśmy perony połączeń międzymiastowych. (Byliśmy tu bowiem po raz drugi, wcześniej przejazdem do Vadapalani, gdzie mieściła się i mieści nadal jak mniemam, świątynia Muruhana ? największa atrakcja turystyczna tamtej dzielnicy.)

Trójka uroczych dzieciaków bawiła się tam beztrosko, śmigając w tę i we w tę na bagażowym wózku. Kiedy tylko wymierzyłem w nich obiektywem aparatu, od razu zatrzymały się i zapozowały. Potem chytrze wyciągnęły łapki po pieniądze.

Odnaleźliśmy wnet pojazd mający nas zabrać do Puducherry. Odjeżdżał za jakieś 20 minut, więc bez pośpiechu zajęliśmy podobające nam się miejsca w okolicach tyłu maszyny, po czym umiejscowiliśmy nasze bagaże na górnych półkach.

No? Właściwie to, udało się to zrobić tylko Kubie. Bagaż Magdy skutecznie bronił się przed porzuceniem go w sąsiedztwie z sufitem, nie mówiąc już w ogóle o moim kolosie, więc podróżowały one wraz z nami na siedzeniach.

Zmęczony i w kaszlu bliski niemalże wypluciu płuc, zająłem miejsce przy oknie. Obok mnie, po środku leżał mój czołg, a gdzieś za nim, siedzący pewnie półdupkiem od korytarza, gnieździł się Kuba, zaś na siedzisku za nami znajdowała się Maga, także przy otworze, umożliwiającym obserwowanie świata na zewnątrz. (Zapomniałem niemalże, że oknem tego lufcika nazwać nie można).

Po chwili, gdy część pozostałych miejsc została zajęta, kierowca z wielkim zgrzytem i warkotem maszynerii, obudził autobus oraz gdy niewysoki kontroler, chętny odsprzedania niezbędnych do legalnego przejazdu biletów, przechadzać zaczął się sprawnym krokiem po pokładzie, w duszącym, kurzowym zaduchu miasta, hałasie składającym się z odgłosów naszego wehikułu jak i dźwięków innych pojazdów, ogólnego harmidru otoczenia i mojego nieustępującego, a raczej nasilającego się kaszlu, wyruszyliśmy.

Tak opuściliśmy Ćennaj.

 

 

Przeczytaj koniecznie Planeta Indie cz. 4.

Obejrzyj zdjęcia Planeta Indie.

Comments are closed.