Dzień ten sam, którego dalsze dzieje porzucam na moment, w celu objaśnienia wydarzeń kilku uprzednich, by znów potem kontynuować przygodę, czyli rozdział II

Drodzy Państwo! W chwili gdy piszę te słowa, wiem już, że w tym magicznym miejscu, czas zaczyna dostrajać się do indyjskiej rzeczywistości i porzuca swoją zachodnią obowiązkowość, na rzecz, sam pewien nie jestem jak to określić, wakacyjnej czasowości.

Tak. Czas jest tutaj zdecydowanie na urlopie. Tak jak i my. Z tego powodu, zaprzestać pragnę, choć sam nie wiem czy kiedykolwiek zacząłem, dokładnej numeracji dni, a ponadto z racji na ?nowodziennikowy? styl relacjonowania wydarzeń, nie jest ona tak istotna.

Dobrze, więc na czym to... Aha!

Patrzę na zdania wcześniejsze i czytam że śpimy. Rzuciliśmy wszystko w cholerę i oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. W takim razie, proszę o ciszę. Pozwólmy nam odpocząć te marne dwie, trzy godziny, nim częściowo zregenerowani wyruszymy na łowy w poszukiwaniu pożywienia.

planeta indie ii 1

Tak się dobrze składa, że jest to idealny moment na gustowny przerywnik! Korzystając więc z okazji, pozwolę sobie wyjaśnić jak doszło do tego cudownego zjawiska, że nasza trójka śpi smacznie w hotelu ?Raj? w środku indyjskiej metropolii. Cóż. Trzeba cofnąć się daleko w czasie (już w rozumowaniu europejskiego systemu funkcjonowania tegoż) do samego początku...

Na początku zaś, było słowo.

Nie, poważnie! Tylko gwoli ścisłości, proszę nie cofać się aż do Tamtego, tylko poczekać aż wyjaśnię. Tym konkretnym słowem, który miałem na myśli, jest ?Indologia?.

A teraz uwaga! Koncentracja i skupienie!

O czym, Drogi Czytelniku, pomyślałeś, gdy drogą impulsów przeniosły nerwy wzrokowe obrazy poszczególnych liter do mózgu, który sklecił je w wyraz, wydobywając zeń sens słowa?

Pytam, ponieważ w chwili gdy pada ono w odpowiedzi na standardowe pytanie o kierunek studiów, ludzie głupieją. Albo nasuwają im się wielce abstrakcyjne skojarzenia (?Indyki??, ?Indianie??), albo nie nasuwa im się nic. Tak też śpieszę z wyjaśnieniem, a tym z czytających, którzy zdążyli już domyślić się znaczenia, gratuluję elokwencji.

Indologia, mówiąc ogólnie i łopatologicznie, jest to kierunek studiów poświęcony Indiom. Niegdyś zwany był filologią indyjską, lecz ze względu na zdecydowanie większy zakres specjalizacji, niż tylko wiedza o wybranym języku, przemianowano ją na krótszą, acz dla wielu przeciętnych umysłów enigmatyczną Indologię.

?Bez przesady! Brednie! Coś wymyśla! Przecież to jasne, że ma to coś z Indiami!?

Tak, tak... Słyszę wyraźnie i poniekąd rozumiem ten sceptyczny ton, ale należy pamiętać, że w tej chwili jesteście Państwo już po kilku stronach rzetelnie streszczonej wyprawy po tymże kraju, więc nie trudno było tę nazwę odpowiednio skojarzyć. Proszę mi jednak wierzyć, a mam już pewne doświadczenie w tym zakresie, że ludzie, jeśli zadadzą pytanie o studia w standardowej, (tj. polskiej, chodnikowej) sytuacji, a w odpowiedzi usłyszą to słowo, zwyczajnie tracą głowę. Działa ono niczym impuls, który na ułamek sekundy resetuje część mózgownicy interlokutora, odpowiedzialną za logiczne rozumowanie albo kojarzenie faktów ? po prostu ulega ona wyłączeniu. Potem następuje nietęgi wyraz twarzy z wymalowanym nań zakłopotaniem, poprzedzony krótką pauzą w konwersacji.

Jeśli więc, Drogi Czytelniku, spotkałbyś mnie na ulicy w Warszawie (albo w Piasecznie oczywiście) i zapytał co takiego przyszło mi studiować, a usłyszawszy odpowiedź, byłbyś w stanie wymyślić bez problemu czymże jest mój kierunek, to mogę zapewnić, że Twoja dłoń spotkałaby się z moją w serdecznym uścisku.

Tak też wreszcie, kiedy nikt nie ma już wątpliwości co do etymologii podanego powyżej wyrazu, mogę wreszcie powiedzieć, co to ma wspólnego ze mną, Magdą i Kubą. Zacznę, być może egoistycznie, być może narcystycznie, nie wiem, zostawiam pole do analizy psychologom, od siebie. Przede wszystkim (w moim odczuciu oczywiście ? psychologów pewnie nie) dlatego, że jak to było ze mną, wiem najlepiej.

Otóż, w chwili gdy kończył się gorący czerwiec roku końca świata i rozpoczynał równie niechłodny lipiec, zastanawiałem się na jakie tory pokierować lokomotywę mojego żywota, innymi słowy, na jakie studia się wybrać. Przypadek chciał, że wylądowałem na indologii, gdzie poznałem Magdę i Kubę, co też, z racji na nasze naprawdę bliskie jak wierzę i zdrowe relacje, jest pewnym darem od szeroko pojętej Opatrzności i dowodem na istnienie, jakiegoś odgórnego pstryczka nadającego sensowny obrót rzeczy w tym bezmiarze absurdu zwanym życiem. Z całej piętnastoosobowej grupy okazaliśmy się sobie najbliżsi.

Słucham? Przepraszam, nie dosłyszałem. Czyżbym usłyszał pomruk zakłopotania albo niezrozumienia? Ach! Chodzi o liczbę?

Cóż, wszelkich ?główno-strumieniowców? może ta wiadomość szokować, ale cały kierunek, oczywiście w momencie rozpoczęcia roku, liczył osób trzydzieści. Powinno się nawet odjąć ze dwa miejsca, które nigdy w rzeczywistości zajęte na zajęciach nie zostały. Wraz z podzieleniem roku na dwie grupy ? sanskrycką i tamilską, zostało nas w ścisłym gronie, wspomniane osób piętnaście. Należy dodać, że cztery uciekły momentalnie, a trzem nie udało się ostać na studiach, mimo starań, mniejszych lub większych, ale starań. Jedna koleżanka zrezygnowała po półroczu, przemieniwszy mowę z indyjskiej tajemniczości na francuską dostojność. Zostało więc nas siedmioro! Siłą rzeczy taka selekcja wzmaga kontakt z współ-ławkowiczami.

Z tegoż siedmiorga właściwie mówiąc, a nie jak uprzednio twierdziłem z piętnaściorga, (kajając się błagam o przebaczenie) okazaliśmy się sobie najbliżsi w grupie tamilskiej.

Co znaczy ta dziwna przydawka?

Cha! Stanowi jedno z podstawowych zagadnień tego dziennika więc śpieszę z wyjaśnieniem. Postaram się prędko, bo chyba zaczynam przynudzać i sam siebie do snu kołyszę.

Tamilski jest to jeden z języków klasycznych, jedyny po dziś dzień niewymarły. Mówiąc klasyczny, mam na myśli taki, który zdolny był wytworzyć własne pismo, literaturę, a co za tym idzie kulturę. Jest językiem drawidyjskim w odróżnieniu od kolonizatorskiego, indoeuropejskiego sanskrytu, którego z kolei, broń Boże, oczerniać nie pragnę. Stwierdzam jedynie fakt mówiąc, że mowa wed oryginalnym dialektem Ziem Nadgangesowych i Nadindusowych pierwotnie nie była, a naleciałością obcą. Tamilski natomiast był i jest rzecz jasna nadal. Stanowi język urzędowy stanu Tamil Nadu, gnieżdżącego się na południu półwyspu Dekan. Ponadto używany w RPA, Tajlandii, Singapurze oraz na Śri Lance, choć tam akurat wypowiedzenie słowa w tym języku oznacza tyle, co serdeczny cios pięścią w twarz na dzień dobry (w najłagodniejszym razie) od Syngaleza maści wszelakiej.

No, to w kwestii teoretycznej wiadomo już prawie wszystko.

Szczęśliwym losem znaleźliśmy się razem w tej samej grupie. Kiedyśmy zaś odpowiednio się poznali i co tu dużo mówić zadomowili oraz poodkrywali okoliczne knajpy, to w jedne mroźne zimowe popołudnie, w którychś z tychże pijalni podjęliśmy decyzję, by wyruszyć na przygodę życia. Jednego z wieczorów poprzednich, padła jakże ważna kwestia o spontaniczności życia.

Co czwartek mianowicie uczęszczałem na przedmiot ogólnouniwersytecki, który każdy z nas musiał odpokutować. I w jeden z takich czwartków właśnie, w ciągu tych dwudziestu minut między końcem ostatnich zajęć rodzimego wydziału, a początkiem wspomnianych powyżej, znalazłem się, wiedziony niezbadaną siłą, w jednej z knajp.

Aj tam jednej jakiejś!

Żeby nie roznegliżować tutaj w sposób zbyt obsceniczny reklamy, powiem jedynie, że jest to największa speluna, nie bez powodu prędko nazwana przez nas ?Mordownią?, powstała z połączenia, jak sądzę, piwnicznych blokowych klitek i tamże właśnie wepchnięta - w trzewia wielkopłytowca. Zadymiona, brudna, obskurna, ale z dostępnym, za jedyne cztery złote do godziny piętnastej piwem i tam właśnie przyszło nam spędzać wiele przyjemnych popołudni. Wtedy, gdy siedziałem w charakterystycznym mroku i dymie, myśląc nad moją przyszłością niedaleką, dotyczącą najbliższej półtorej godziny, uznałem, diabelską siłą rezygnacji skuszony, że nie pojawię się na dzisiejszych zajęciach, zwieńczając swoją decyzję stwierdzeniem wyrafinowanym, które tu cytuję: ?Ach, jakież życie jest spontaniczne!?.

Siłą rzeczy, te słowa prędko stały się mottem większości naszych wspólnych przedsięwzięć oraz oczywiście tej ekspedycji również, o realizacji której zdecydowaliśmy niedługo potem w mordowni, w trakcie kolejnego sympatycznego popołudnia przeradzającego się w późny wieczór, gdzie po kilku piwach, zamroczeni ciut bąbelkami i zaduchem, ktoś z nas rzucił pół żartem, pół serio pytaniem w eter, które brzmiało: ?Ej, jedziemy do Indii??.

Podobno tym kimś tajemniczym, byłem ja. W moim odczuciu, to Kuba pytaniem niespodziewanym uciął wszystkie rozmowy uprzednie. Szczegóły nie są jednak istotne. Odpowiedzieliśmy twierdząco.

I cóż? I pojechaliśmy. I jesteśmy!

Ciii...! Kątem oka dostrzegam, że zaczynamy się budzić. Przypomnę jedynie, że padliśmy bez życia w odmęty łóżkowe hotelu ?Raj? w Ćennaju. Reszta, niech się dzieje!

* * *

Otworzyłem oczy słysząc ciche pobrzękiwanie budzika. Nade mną wariował w szaleńczym wirowaniu, wycieńczony jakby nieustanną pracą, sufitowy wiatrak. Chłodził ogólnie panujący w tych okolicach upał nad wyraz sprawnie. W niewielkich przestrzeniach między naszymi pryczami panoszyły się bezładnie bagaże.

Podnieśliśmy się z trudem, nie do końca uwalniając się z resztek snu. Zegar wskazywał na okolicę ciut po godzinie szesnastej. Ostatnim zadaniem na dziś było zdobycie czegoś do jedzenia, by z pełnymi żołądkami powrócić do naszych niedokończonych mar sennych. Wstaliśmy i wziąwszy jedynie najpotrzebniejsze drobiazgi tj. całość gotówki przeznaczonej na miesiąc wydawania, paszport i inne dokumenty, słowem najcenniejsze przedmioty, których utrata byłaby zbyt dotkliwą zgubą, wyruszyliśmy. Zamknęliśmy nasz pokój na kłódkę. Nie jest to wymowna przenośnia starannego zapieczętowania drogi wyjścia (i wejścia), a dosłowne stwierdzenie faktu. Drzwi blokowało się umieszczając rygiel w ścianie i unieruchamiając go kłódką, do której otrzymaliśmy kluczyk. Nie było zachodniego systemu zamykania wbudowanego we framugę.

Przy użyciu nie do końca sprawnych odnóży, przetransportowaliśmy nasze półprzytomne organizmy przez dwa mroczniejące w oczach, wraz z osiąganiem kolejnych kręgów piekielnych, korytarze przyrośnięte do klaustrofobicznej klatki schodowej i omijając uśmiechniętych hindusów, wydostaliśmy się przez recepcję na wolność.

Na wolność albo w kolejną niewolę ? salę tortur, wyposażoną specjalnie z myślą o europejskich zmysłach, w tej rzeczywistości gnębionych z każdym postawionym krokiem. Nasze ciała oplótł wilgotny upał, który momentalnie przykleił nam przyjacielskim klepnięciem w plecy koszulki do skóry. Zapachy bezczelnie pchały się w nozdrza, jakby nie mogąc się tam pomieścić lecz w żadnym wypadku nie próbując zaniechać starań. Hałas, z nieznanym mu brakiem manier tj. sympatycznie, ale bez zaproszenia, ułożył się gdzieś przy bębenkach i radośnie ogłaszał swe przybycie krzyczeniem, trąbieniem, czym tylko mógł, zaś widok...

Widok robił wrażenie.

planeta indie ii 2

Cóż. Wszystkie te elementy, skumulowane, uderzyły nas ze spotęgowanym impetem, właściwie dopiero za moment, czyli w chwili gdy osiągnęliśmy większą arterię drogową. Hotel Paradise znajdował się bowiem, w pomniejszej uliczce. Ciasne zabudowania przesłaniały szerszy obraz okolicy, który odsłonił się nam w całym swym pięknie i przepychu w momencie kiedy ospałymi, nieprzystosowanymi posunięciami stóp, doczłapaliśmy się wspomnianą, wąską, zabłoconą ścieżynką razem z narastającą żywotnością otoczenia, nabrzmiewającą na gardle bulwą od nieprzełykanej śliny, jeżącym się wśród kropel potu włosie na karku, nieprzyjemnie ciążącym, nieokreślonym balaście, ulokowanym gdzieś w podbrzuszu, kołatającym coraz prędzej sercu, rozszerzającej się źrenicy, zaciskającej się mimo woli szczęce, tworzącej grymas bólu na twarzy i palcom układającym się w pięści, przygotowane nie wiadomo czy do obrony, czy ataku, na skraj przepaści, by wpaść w przerażający nurt głównej ulicy.

 - Chryste Panie Nazareński Jezusie, naprawdę jesteśmy w Indiach!

planeta indie ii 3

Wojna! Istna batalia kolorów, zapachów, dźwięków, postaci i przedmiotów. Paradoksalne i oksymoroniczne skupisko antonimów i synonimów. Doskonały chaos harmidru, huku i hałasu, bezmiar nagłych, niepożądanych, zbyt trudnych do przyswojenia doznań. Krzyki, trąbienie, śmiechy, zapachy tj. smród, odór, fetor z bogatą nutą pięknego aromatu, duszność, błysk, tumult, pęd, prędkość...

Nie! Przepraszam, ale to nie oddaje w żaden sposób ani naszych odczuć, ani rzeczywistości. W kompletnie żaden! Spróbuję więc inaczej:

Niekończący się potok drobnych postaci ? ciemnych, krępych ludków, wlepił momentalnie białe ślepia w jeden zadziwiający ich niezmiernie punkt, a właściwie trzy jasnoskóre punkty, które wyłoniły się nagle z okolicznej uliczki.

Zaatakowani falą uśmiechów i spojrzeń, w następnej sekundzie albo, kto wie, być może jeszcze w tej samej, zostaliśmy zalani falą propozycji transportu lokalnych przewoźników, tuzinem raptownych powitań, w znanych nam jak i nieznanych językach, kilkunastoma gwałtownymi podaniami dłoni i w tym całym ogłuszającym otoczeniu pełnym niestałości ? gwarze, tłumie, atakującym percepcję skupisku zdarzeń, zostaliśmy wepchnięci uprzejmą przemocą w gorejący i bulgoczący kocioł...

Nie! Nie i jeszcze raz nie! To nie tak było, niestety!

Ponownie przepraszam, ale pominąłem coś niecoś w tej ułomnej relacji. Proszę też o wyrozumiałość, zwyczajnie nie wiem czy dam radę. Mimo to podnoszę rękawicę raz jeszcze.

planeta indie ii 4

Proszę sobie wyobrazić bałagan. Zwracam jedynie uwagę na potrzebę odrzucenia ze świadomości udomowionego fenomenu tego słowa, a na skupieniu się na czyście pierwotnym sensie tegoż zestawienia liter. Niech oznacza ono ogólny, nieokreślony nieporządek, coś wyraźnie przeciwstawnego ładowi. Niech tenże ?Bałagan? stanie się podstawą, podporą, fundamentem dla całej tutejszej rzeczywistości. Gdy uda się umiejscowić to niestałe podłoże, powinny zeń zacząć raptownie, wręcz brutalnie i gwałtownie wyrastać niekształtne formy, zbliżone aparycją do czegoś, co w naszej szerokości geograficznej, nazwane zostałoby budynkami. Niech rodzą się z wrzaskiem, zgrzytem, bólem, brzydotą i surowością wszelkie bloki, budowle, domki, budki, stoiska, kramy, targowiska, chatki, slumsy, a wszystko to niech zaistnieje nagle obok siebie w kompletnej losowości. Niech te obdarte z być może nigdy nie zaistniałej budowniczej godności twory, w serdecznym pragnieniu wspólnoty zbliżą się ku sobie niebezpiecznie blisko, jakby chcąc wycisnąć resztki i tak obcej już wolnej przestrzeni wszelkimi swoimi uzewnętrznieniami, nadającymi im jakby pewien aspekt żywotności, tj. każdym podziurawionym dachem, wykrzywioną framugą, wyszczerbionym gzymsem, naderwanym balkonem, niekompletnym w cegły murem będą nieustannie próbowały złączyć się w miłosnym pocałunku, przerzucając się wzajem wszelkiej maści gęstym okablowaniem, niczym ślubnymi wieńcami. Wreszcie, spróbujcie Państwo w bruzdy - zanieczyszczone starczym łojem zmarszczki miasta, przypominające przechowywane skądinąd w pamięci obrazy ulic, z chirurgiczną nadpobudliwością wtłoczyć stanowczym i mocnym ruchem tłoka strzykawki wszelkie panoszące się tutaj organizmy. Niech każda komórka, wirus czy bakteria beztlenowa, tj. wszelaki samochodzik, tuc-tuc, motocykl, skuter, rower, motorower, ciężarówka, buldożer, śmieciarka (kto chce ten niechaj wierzy, kto nie chce niech nie wierzy, ale zdarzają się), wywrotka; albo tlenowa jak krowa, koza, kogut, kura, pies, kot, szczur, karaluch, tudzież wreszcie szeroko pojęty człowiek, czyli żebrak, asceta, sprzedawca, kaleka, miejscowy kretyn, tandeciarz, kierowca, w końcu zwykły przechodzeń, zacznie radośnie, jakby bez celu, ale z pełnią tutejszej odmiany sensu pędzić, gnać, przemykać we wszelkie możliwe strony i kierunki, multiplikując się w oczach niczym gwiazdy na ciemniejącym niebie1; w całej swej ruchliwości i prawdziwości napędzając tutejszą kumulację hałasów, dźwięków, melodii, krzyków, śpiewów, tupnięć, chrząknięć, beknięć, ryków, gdakań, warkotów, smrodu, zapachu, duszności, wilgotności, upału, dymu, czy smogu. Całość proszę usadowić nagle na wielkiej, rozpędzającej się karuzeli, istnym kole fortuny o bogatych w doznania nagrodach, by następnie wprawić je w obezwładniające wirowanie. Obraz zaczyna migotać, wgryzać się w swych torsjogennych obrotach w oczodoły, siejąc wzrokowe zdezorientowanie, zidiocenie, by ostatecznie pchnąć w oślepienie. Odrywa od przytomności, od reszty zmysłów, od wrażeń, od ciała, od umysłu, od duszy, od...

Nie. Koniec. Poddaję się. Nie potrafię.

Gdy po pewnej chwili zaczęliśmy odzyskiwać skąpe resztki kontroli nad kończynami, wciąż będąc jednak w głębokim oszołomieniu, powlekliśmy się ulicą zawieszeni między szaleństwem, a jawą, by znaleźć coś do jedzenia. Gęsiego szliśmy wzdłuż pędzących i trąbiących bez chwili przystanku pojazdów, gdzie zewsząd wwiercały się w nas zdumione spojrzenia hindusów. Większość z nich uśmiechała się, serdecznie rozbawiona widokiem trzech, zagubionych w ich świecie, otumanionych białasów. Wielu z nich podawało nam dłonie w uściskach, które my bezmyślnie odwzajemnialiśmy, praktycznie każdy krzyczał nam w twarz wesołe ?Hi!? lub ?Hello!?, mijając nas na ulicy. Wreszcie, wśród ulicznych straganów i sklepów o zwykłym i niezwykłym asortymencie dostrzegliśmy, wpierw wywęszywszy zapach, jedzenie. Na tejże ulicy, w tym samym zgiełku i hałasie, brudzie i duszności, rozstawił się facet z kilkoma garami ustawionymi na prowizorycznej kuchence o zaawansowanym stanie eksploatacji. Tłum głodnych lub zwyczajnie tam przebywających, chętnym wzrokiem obserwował proces smażenia przeróżnych kucharskich tworów. Pachniało pięknie.

Podeszliśmy i udało nam się, mimo rosnącego ogólnego zainteresowania otoczenia naszym pojawieniem się, zakupić to co chcieliśmy, całkiem szybko. Po prostu wzięliśmy wszystkiego po trochu, nie zastanawiając się specjalnie co bierzemy. Wszystko wyglądało smacznie, ale i podobnie. Mężczyzna sprawnie zapakował nam całość w sterylne opakowanie jakim była wczorajsza gazeta, niczym (jak to sobie wtedy wyobraziliśmy) straganowa baba, 30 lat temu u nas, świeżą rybę. Całość owinął sznurkiem i wręczył z uśmiechem utworzone w ten sposób zawiniątko. Trzymając już w garści posiłek, czym prędzej wróciliśmy do naszego hotelu, by skryć się w cichym i przyjaznym, rajskim azylu.

planeta indie ii 5

Po drodze jednak, wzrok nasz przyciągnął barwny stragan z owocami, obok którego nie potrafiliśmy przejść obojętnie, więc zakupiliśmy po trosze różnych tutejszych wytworów natury. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, przesunęliśmy spod ściany stolik ustawiając go pomiędzy łóżkami, na których to następnie rozsiedliśmy się gotowi do uczty.

Naszym oczom ukazał się tuzin rogalikowatych tworów. Stożkowate zawiniątka ukrywające pod ciastem swoje wnętrze, podłużne panierowane wynalazki, owalne ciastowate formy przypominające te poprzednie oraz spore, ciemnobrązowe, mocno wysmażone kule wielkości pięści, po sztuk kilka z każdego rodzaju. Wszystko podane na eleganckiej, przesiąkniętej tłuszczem gazecie.

Pierwszy rogalik okazał się być wypełniony zbitą warzywną mieszanką, mocno przyprawioną i bardzo smaczną. Dziś już wiem, że była to zwyczajna samosa. Drugi, panierowany paluch, ukrywał w swoim wnętrzu zieloną i ostrą roślinę strączkową. Prawdopodobnie były to niewyrośnięte owoce okry. Trzeci produkt, łagodny i sycący, stanowił jak mniemam rodzaj opiekanego ziemniaka. Czwarty natomiast, być może nie najsmaczniejszy ale niewątpliwie najciekawszy był słodkim ciastem (!), bardzo twardo zbitym i zapychającym usta smakołykiem o bananowym smaku. Oczywiście jego deserowa właściwość nie przeszkadzała mu w tym, by na wzór swoich patelnianych kolegów ociekać tłuszczem.

Zjedliśmy ze smakiem i szybko poczuliśmy się najedzeni, mimo niewielkiej ilości.

A czekała nas jeszcze owocowa uczta! Z torby foliowej, w którą zapakował nam straganiarz zakupione przez nas produkty, znalazło się kilka egzemplarzy mango, czerwonych bananów z Kerali oraz niewielkich zielonożółtych kul o gładkiej powierzchni. Zaczęliśmy od mango, z pozoru najpospolitszego owocu z wymienionych powyżej, który jednak zaskoczył nas wielce.

No bo jak wygląda i smakuje mango?

Jest owocem trochę większym od gruszki, o jasnożółtym, ewentualnie lekko pomarańczowym i dosyć twardym, wysuszonym miąższu smakującym z lekka kwaśno i mdło.

Nic bardziej mylnego!

planeta indie ii 6

Tutejsze mango ma miąższ ociekający sokiem, w niektórych fragmentach, co dojrzalszych, wręcz o konsystencji galaretowatej. Dosłownie wyślizguje się z dłoni, przy wykrajaniu kawałków. Wnętrze owocu, o wściekle żółtym kolorze, ma zaś niesamowicie wyrazisty smak ? mocno kwaśny, przechodzący w bogatą słodycz, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest mdły. Kuba dobrze opisał różnice między odmianą tutejszą, a tą dostępną w Europie, stwierdzeniem: ?To u nas, to siano!?. Wytarłszy polepione obfitą wydzieliną mango dłonie, zabraliśmy się do jedzenia bananów. Smakiem nie odstawały tak bardzo od tych, które znaliśmy z domu, aczkolwiek były mocno mączne, tzn. jakby obsypane szczodrze jakimś bliżej nieokreślonym proszkiem, zostającym na zębach oraz możliwe, że mniej raczyły słodyczą.

planeta indie ii 7

Ale za to całe były czerwone!

To znaczy skórka jedynie, ale miąższ także różnił się nieznacznie, ponieważ był praktycznie biały.

Wreszcie, został nam ostatni z owoców do skosztowania, który nie przypominał nam niczego co kiedykolwiek mogliśmy jeść. Wyglądem nie oszałamiał szczególnie, ale zapachem obezwładniał. Wydzielał tak cudownie charakterystyczną woń, przyjemną oczywiście, którą dało się wyczuć zanim jeszcze możliwym było zlokalizowanie jej źródła. Zapach był tak silny, że przedzierał się przez wszędobylską ścianę smrodu, z taką łatwością, jak te specyfiki w reklamach preparatów odświeżających powietrze. Przekroiliśmy owoc na ćwiartki, by wygryźć miąższ zostawiając niejadalną skórkę. Smak także był charakterystyczny, ni to słodki, ni to kwaśny, ale łagodny i niewątpliwie przyjemny. W zębach zgrzytały nam niewielkie pesteczki, poukrywane gdzieś w miąższu, których wypluwanie byłoby zbyt czasochłonne. Gdy skończyliśmy degustację, poczuliśmy się syci, a wręcz przejedzeni. Z każdym gwałtowniejszym ruchem, baliśmy się, że nasze żołądki eksplodują. Objętościowo nie zjedliśmy wcale tak wiele, ale pożywienie tutaj zwalcza głód, nad wyraz szybko i skutecznie. Być może sprzyja temu upał.

Wszystko popiliśmy wodą, którą zakupiliśmy w recepcji. Butelki tutaj są dostępne w dwóch pojemnościach, małej i dużej. Mała stanowi dokładnie jeden litr, a duża dwa. Ogólnie wszelkie wielkości są odmienne do tych znanych nam z domu, na wzór dziwnych systemów miar wprowadzonych najpewniej przez Kompanię Wschodnioindyjską. Niektóre płynne produkty spożywcze mogą mieć jeszcze inne, dodatkowe pojemności. Coli np. albo piwa, najpospolitszym opakowaniem była butelka 600-mililitrowa. My zakupiliśmy kilka dużych butelek wody, które poza tym że były fabrycznie zamknięte, zaplombowano również foliowym czepkiem. Te, które posiadały to dodatkowe wyposażenie, uchodziły za lepsze, także pod tym względem, że od razu wiedzieliśmy iż płyn który wprowadzamy do organizmu, pochodzi z bezpiecznego źródła. Innym trzeba było się dokładniej przyglądać.

Podobno niektórzy artyści handlu, szczególnie dworcowi, napełniają opróżnione butelki wodą z kranu i radośnie wprowadzają na rynek po raz kolejny. Doznania smakowe te same albo lepsze, dyzenteria gratis.

Rekiny biznesu!

Kończąc zaś całą wieczerzę, zroszyliśmy ciut grdyki przeźroczystym trunkiem przywiezionym z ojczyzny, z którego zresztą kraj nasz nadwiślański słynie w świecie. W celu prewencyjnym ma się rozumieć, by wybić ewentualne drobnoustroje niepożądane przez nikogo. Potem zaczęliśmy rozpakowywać nasze bagaże.

A! Dlaczego tak lakonicznie wypowiedziałem się o jedzeniu? Bez nerwów! Obfitszy w szczegóły opis będzie niebawem. Czekają nas wkrótce wizyty w tutejszych jadłodajniach oraz więcej owocnych w owoce wieczory, ale to za chwilę.

Rozpakowywanie wspominam nie najlepiej.

Właściwie okropnie!

To ze względu na fakt, że Kuba i Magda krzywdząco i szyderczo się wyśmiewali, bo...

bo...

no bo miałem z nich największy bagaż - pękający w szwach, wypełniony po brzegi przeróżnymi różnościami, wielki plecak starego typu o aluminiowym stelażu, dwa razy potężniejszy od ichniejszych i to chyba razem wziętych. Poważnie! Wyglądał jak czołg i tyle zresztą ważył. Szczególnie bawiła moich towarzyszy wyprawy jego urozmaicona zawartość, choć tak naprawdę nie wiem dlaczego, ponieważ jeśli nawet nie w każdym przypadku była ona niezbędna, to praktycznie zawsze i dla każdego okazywała się przydatna.

Tak też wewnątrz plecaka znalazły się:

  • Ubrania na tydzień (białe podkoszulki, majtki, kolorów różnych, choć przeważnie czarne, wszelakie spodnie, spodenki i koszule średniej jakości przeznaczone do przygodowego użytkowania, skarpetki w ilości ciut mniejszej, z myślą o chodzeniu w sandałach, klapkach tudzież boso) oraz mały ręcznik.
  • Kosmetyczka ze standardowymi przyborami myjącymi tj. mydłem w kostce, żelem pod prysznic spełniającym także funkcje szamponu, dezodorantem w sztyfcie tzw. ?podpasznikiem?, lichą perfumą by nadać sobie trochę wdzięku i powabu, golarką dla zgolenia co jakiś czas upokarzającego wąsa (natura nie obdarzyła mnie niestety, choć i całe szczęście, prawdziwie męskim zarostem, który można by z dumą nosić), zminiaturyzowaną pianką do tejże czynności, szczoteczką do zębów i pastą do tychże.
  • Apteczka obciążona nadprogramowo dodatkowymi akcesoriami, między innymi magazynkiem bandaży elastycznych w ilości umożliwiającej chyba zmumifikowanie nas trojga oraz sporych rozmiarów spirytusem do odkażania powierzchni zranionych. (To akurat okazało się niezwykle przydatne, nie tylko do ewentualnego dezynfekowania otarć, czy skaleczeń, ale w pierwszej kolejności do sterylizacji deski klozetowej.)
  • Seria silnych i skutecznych środków przeciwko komarom oraz kremy do opalania z mocnym filtrem przeciwsłonecznym.
  • Moskitiera dająca nie tyle poczucie bezpieczeństwa, ale klimat spania niczym księżniczka pod baldachimem.
  • Lekki śpiwór, niezwykle przydatny gdy w nocy pod wiatrakową wichurą człowiekowi robiło się najzwyczajniej w świecie chłodno. Ponadto dawał poczucie odseparowania od pościelowego brudu niewiadomego pochodzenia, szczególnie przydatne na początku wyprawy.
  • Trzy czapki, w razie ewentualnego zgubienia którejkolwiek.
  • Sandały i klapki (porządne buty zakrywające stopy miałem na sobie podczas lotu).
  • Lichej jakości i ciut za mały, (ale dorwany w Auchanie za 9,99 zł) ortalionowy płaszcz przeciwdeszczowy, na ewentualne przedłużenie się monsunu.
  • Kawał porządnego sznurka, najprzydatniejszej rzeczy jaką wziąłem do Indii. Polecam każdemu gorąco! Sznurek umożliwia wszystko, szczególnie rozwieszenie prania, szczególnie wtedy gdy jest ono nielegalne. (o tym później)
  • Nóż wojskowy. (Chińska tandeta o obluzowanym ostrzu, ale cały czarny ? nieodbijający światła, z pustą w środku rączką, w której ukryte były zapałki z kawalątkiem papieru ściernego, o odkręcanej nakrętce z mini kompasem weń. Słowem, zestaw komandosa amatora. No i wyglądał groźnie.) Wzięty nie wiedzieć czy do krojenia pożywienia, czy do ewentualnej obrony przed napastnikami. Z tego drugiego pomysłu śmieję się teraz w duchu. Spacerując czasami nocą po zupełnie ciemnych uliczkach Ćennaju, czuliśmy się bezpieczniej niż idąc pod wieczór przez Dolny Mokotów, Wolę czy Pragę. Nie sądzę, żeby w tym tłumie przesympatycznych ludków miałoby dojść do jakiejś niebezpiecznej sytuacji. Trzeba by wpierw znaleźć niesympatycznego Indusa, a to nie łatwe. Choć z drugiej strony, nie szukaliśmy. Praktycznie zawsze przemieszczaliśmy się skądkolwiek i dokądkolwiek całą trójką, a i w jakieś podejrzane miejsca bez wyraźnego celu się nie pchaliśmy.
  • Paczka spiralek odstraszających komary.
  • Pułapka na karaluchy (podejrzewałem wprawdzie, że indyjski karaluch prędzej tę pułapkę zje niż w nią wpadnie, ale na wszelkie wypadek jeden egzemplarz zakupiłem. Kuba jednakże nie pozwolił jej zainstalować stwierdzając trzeźwo, że pułapki wabią.)
  • Packi na muchy zabrane w ilości dwóch, chyba po to żeby ta pierwsza, kompletnie zbędna miała towarzyszkę przy trwaniu w bezrobociu.
  • Cały wagon chusteczek ? towar tutaj luksusowy, a przydatny wielce. Wziąłbym także papier toaletowy gdybym o tym pomyślał. Polecam jedną rolkę ze sobą zabrać, ponieważ nie we wszystkich hotelach sprzedadzą na miejscu, a toaletowe kraniki do podmywania się często nie działają. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze; operowanie gołą ręką w okolicach wstydliwych po załatwieniu sprawy, bez uprzedniego podtarcia się, kiedy konsystencja niestrawionych resztek posiłku nie jest z reguły całkiem stała, do przyjemnych nie należy. Ze względu na chęć zachowania stylu wyższego, postaram się ograniczać opisy czynności tych i podobnych do minimum, aczkolwiek kwestia ta także różni się niemało, więc pominąć jej nie wypada. Poza tym nic co ludzkie nie powinno być nam obce.
  • 400 gramów proszku do prania.
  • Wszelkiej maści ładowarki do sprzętu elektronicznego jak i karty pamięci do kamery oraz klisze fotograficzne do aparatu.
  • Niewielkie diodowe latareczki, bardzo przydane przy częstych nocnych black out'ach, czyli po prostu przerwach w dostawie prądu.
  • Baterie AA i AAA. Proszę sobie wyobrazić, że zostały wykorzystane! Raz w jednym hotelu baterie w pilocie od telewizora zmarły śmiercią naturalną, a ja mogłem je wymienić.
  • Zupki w proszku, których przez cały wyjazd nie mogliśmy spożyć, ze względu na chroniczną nieobecność czajnika.
  • Naturalną witaminę C w pigułkach do wzmacniania odporności oraz sproszkowaną dziką róże do tego samego celu, ale niestety niemożliwą do zaparzenia ze względu na ten sam problem co w przypadku zupek. Przywiozłem więc prochy rośliny z powrotem.
  • Dwa opakowania węgla lekarskiego w razie ataku tutejszej flory bakteryjnej na nasze nieprzygotowane do obrony układy pokarmowe, ale na szczęście zabrane na próżno. W razie konieczności prawdopodobnie i tak by nie pomógł.
  • Malutki plażowy plecaczek dorwany nie gdzie indziej jak w Auchanie za 5 złotych.
  • Samoprzylepne haczyki wzięte z myślą o wieszaniu moskitiery. Nie zostały wykorzystane, gdyż do wszystkiego posłużył sznurek. Poza tym, jak się potem przekonałem, nie utrzymałyby takiego ciężaru. Nie polecam.
  • Parę książek, których nie przeczytałem, ponieważ wieczorami zajmowałem się pisaniem tych bzdur.
  • Kilka worków na śmieci wziętych w razie ewentualnego, nadmiernego kumulowania się śmieci, o których, w tym nagromadzeniu rzeczy, ostatecznie zapomniałem. A mogłyby się przydać!

A do tego należy doliczyć plecak stanowiący bagaż podręczny, który ukrywał liczne cenne rzeczy, jak np. aparat i kamerę oraz przedmiot najistotniejszy, czyli pusty zeszyt, który z czasem miał się zacząć przeistaczać w ten dziennik.

A kończąc już nareszcie to wyliczanie, powiem jedynie, że jeżeli wydaje się Państwu, że, przy zatroskanej mamie i kochającej, i przede wszystkim kochanej dziewczynie, można się spakować samemu, to faktycznie, wydaje się Państwu...

Gdy wyciągałem po kolei wszystkie, wymienione powyżej wynalazki, moi okrutni kompani przygody mieli dziki ubaw, (szczególnie z pacek na muchy i proszku do prania).

Ale! (Cóż, pominę packi). Większość przyborów naprawdę okazała się użyteczna, szczególnie sznurek, o którym już wspominałem, i który posłużył do suszenia ręczników oraz wypranych w moim proszku ubrań, a także do wielu innych spraw doczesnych. Jednakże, w chwili gdy ponownie załadowałem wszystko do środka i pozaciągałem paski na odpowiednie uchwyty, plecak wyglądał jak przenośny dom.

Ba! Cała rezydencja!

Myślę że samemu bym się do niego zmieścił i to w całości, a nie taki mały ze mnie człowiek, bo o metr dziewięćdziesiąt bliżej mi do gwiazd. Albo znowuż, gdyby jakiś nieczuły w intencjach Hindus, bądź Muzułmanin wypalił do mnie serię z karabinu prosto w plecy, kiedy okulbaczony byłbym swoim bagażem, prawdopodobnie nawet nie zwróciłbym uwagi. Ciężko w ogóle stwierdzić czy to ja nosiłem plecak, czy plecak mnie.

Rozpakowawszy wszystko wreszcie, skropiliśmy paroma łykami przeźroczystej mikstury nasze, zmęczone już tutejszym powietrzem gardła, a wykąpawszy się poszliśmy spać ponownie. Tym razem na całą noc.

A o czym śniliśmy?

O wszystkich przygodach, które już przeżyliśmy.

O tych, które pozostały nieurzeczywistnione w wyobraźni.

O tych, które faktycznie na nas czekały.

Aczkolwiek, podejrzewam że kłamię. Najedzeni, spaliśmy twardo. Najpewniej nic nam się nie śniło.

Koniec cz.2.

Zobacz też:

Comments are closed.